Mniej więcej w połowie lutego Nadia zlapała w przedszkolu jakąś infekcję, która objawiła się jednorazowo nocnymi wymiotami, potem dwoma dniami biegunki i ustąpiła bez śladu. Byłyśmy u lekarza, leczenie było typowe (w sensie ORS 200 do picia, probiotyk, częste pojenie, dieta, itp.), a jako, że miała jeszcze katar, w domu spędziła tydzień. Potem wirus trafił mnie, niestety przechodziłam go zdecydowanie ciężej niż dziecko
i wszystko wróciło do normy. Kilka dni po powrocie do przedszkola Nadia znowu wymiotowała nad ranem i w ciagu dnia dostała biegunki. Uznałam, że to może powrót wirusa (który krążył u nas po domu i po przedszkolu też), więc powtórzyłam leczenie, zostawiłam dziecko na kolejne cztery dni w domu i znowu miałyśmy z głowy.
Od tamtej pory sytuacja powtórzyła się jeszcze trzy razy, ostatni raz w nocy z niedzieli na poniedziałek.
Z tym, że teraz wymiotów praktycznie nie ma, są raczej takie odruchy wymiotne (wygląda to jak "kłaczek" u kota), a biegunka trwa ok. trzy godziny, w tym czasie dziecko robi 6-9 rzadkich kup i już. Ani gorączki, ani osłabienia, ani odwodnienia, ani spadku nastroju - nic. Z wyjątkiem słabszego apetytu nie ma żadnych objawów. No ale z całą pewnością normalne to nie jest. Byłam jeszcze u lekarki, ale ona wiedząc, że to któryś raz w tak krótkim czasie nie widziała w tym nic szczególnego. Za każdym razem "leczenie" wygląda tak samo, ale ile to może jeszcze trwać? Dodam, że teraz cały czas daję jej probiotyk.
Czy to możliwe, żeby wirus tak długo nękał dziecko? I jak w takim razie może pozostawać uśpiony, skoro w okresach pomiędzy nawrotami, wszystko z brzuchem i kupami jest OK? I jakim cudem cała choroba może trwać trzy godziny? Czy to może jakaś bakteria? A jeśli tak, jak jej szukać? Czy to może być coś związanego z nietolerancją pokarmową? Ale wtedy biegunkę bym zrozumiała, a te niby-wymioty? Pytam Was, bo jakoś nie znajduję zrozumienia u lekarki, a nie wydaje mi się, żeby to było normalne. Podpowiedcie proszę, gdzie szukać.