To jest uproszczona wersja wybranego przez Ciebie wątku

Ekwador i Galapagos

Kliknij tutaj aby przejść dalej i przeczytać pełną wersję

kalarepa78
Chcecie poczytać? Tylko uprzedzam, nie mam ochoty na dyskusję o tym, jak to niedobrzy rodzice zostawili biedne dziateczki na trzy tygodnie z kochającymi dziadkami icon_wink.gif
yellow
bardzo chcemy ... i fotki też chcemy zobaczyćicon_smile.gif
Ciocia Magda
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif
Agnieszka AZJ
CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Noooo, tak normalnie i w dodatku bez dzieci nienie.gif


Zdjęć już trochę widziałam na FB, ale więcej opisu by się przydało. Foka na targu mnie rozłożyła icon_smile.gif
maminka43
chcemy,chcemy!!!pisz,a dużo!
mama_do_kwadratu
Mamma mia! Pisz!
kalarepa78
CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Magda, pewnie są i tacy, którzy sobie ot tak jadą, ale dla nas - rodziców dwójki, nie-rentierów to nie takie hop siup icon_wink.gif

yellow, masz konto na FB? Tutaj pewnie szybko nie wrzucę, bo zdjęcia są spore i straszne eony czasu pochłania mi zmniejszanie ich

Prolog: od czasu naszej podróży poślubnej do Boliwii i Peru sprzed siedmiu laty mówimy o Ameryce Południowej: „nasza trudna miłość”. To kontynent, który oszołomił nas swoją urodą ale też nie raz doprowadził do wściekłości tym, jak proste – z europocentycznego/ zachodniego punktu widzenia sprawy mogą działać źle. Nic nie jest na czas. Nic nie jest tak, jak się umawiałeś. Zawsze dostaniesz mniej reszty, niż powinieneś. Ameryka Południowa nie zna słowa „umiar” – tu wszystkiego jest dużo – przyrody, która zapiera dech w piersiach; gór, których widok powala, ruchu ulicznego, spalin, brudu, reklam, hałasu. I chociaż odległa pod każdym względem, to jest w niej coś takiego, że nie możemy bez niej żyć. Już raz byliśmy blisko podróży do Ekwadoru, ale zmiana kursu złotówki do dolara amerykańskiego, który jest też oficjalną walutą w Ekwadorze nas powstrzymała i w zamian była Dominikana – drugi po Haiti najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Kraj plaż jak z reklamy i miejscowych taktujących „ludzi z Zachodu” jak worek z pieniędzmi. Kraj, gdzie praktycznie nie ma backpacersów. I wreszcie po siedmiu latach decydujemy, że życie jest zbyt krótkie, żeby rezygnować z marzeń i zamiast postanowień nowowrocznych 1 stycznia 2013 zamykamy oczy i kupujemy rujnujące kieszeń bilety do Quito. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby wszystko było ok. Bartek w okresach największego zapracowania chodzi do łóżka z przewodnikiem Rough Guide po Ekwadorze. Śmieję się, że to taki jego „Playboy”. Decydujemy, że będąc tylko 1000 km od niego nie możemy nie polecieć na Galapagos. Kupujemy bilety. I wtedy właśnie, trzy tygodnie przed wyjazdem fatalnie upadam na prawy nadgarstek – wielki siniec, niemożność samodzielnego ubrania się czy nalania sobie wody do szklanki. A w planach – wejście na wulkan, jazda konna, rafting. Źle! Ale to Ameryka Południowa! Tu każdy może wszystko!

Dzień 1 – przylot do Quito, 9 lipca
Dzieci odstawione do dziadków, plecaki z niejakim trudem spakowane (ręka!), więc lecimy! Już nie tak, jak siedem lat temu do La Paz – 36 godzin z niezliczonymi przesiadkami, ale elegancko – jedna przesiadka w Amsterdamie (do zapamiętania: w drodze powrotnej ku7pić chłopcom jakiś gadżet z Miffy!) po południu czasu ekwadorskiego lądujemy na Lotnisku Quito Mariscal Sucre. Wokół piękne góry, w kolorze kakao, wiemy, ze gdzieś tak za nimi jest legendarny wulkan Cotopaxi. Jak na Amerykę Południową jest dziwnie nowocześnie i ... czysto. Trochę nas dziwi, że do Mariscalu (dzielnica Quito) jedziemy aż tak długo. Rzecz wyjaśnia się po kilku dniach – otóż stare lotnisko rzeczywiście mieściło się na Mariscalu, ale cztery miesiące przed naszym przylotem uruchomiono nowe, poza miastem. Taksówkarz prowadzi tak, że serce podchodzi nam do gardła, jedziemy najpierw szeroką arterią, która równie dobrze mogłaby znajdować się w Barcelonie (tylko góry trzeba by zasłonić), ale po jakimś czasie zaczynają nas otaczać dziwne domki, które wyglądają jakby dziecko posklejało je z pudełek po zapałkach i pomalowało farbą olejną, reklamy Pollo Rey (Król Kurczak, mieszkańcy Południowej Ameryki lubują się w smażonych kurczakach), sklepów z oponami i częściami samochodowymi, a nad tym wszystkim – plątanina niezliczonych kabli elektrycznych, która Europejczyka przyprawia o drżenie. Docieramy do naszego, obskurnego raczej hostalu Otavalo Huasi na paskudnym (wygląda jak po wybuchu bomby) Mariscalu i mimo, że już ledwie żywi (w Polsce dochodzi północ) idziemy poszukać agencji, która zorganizuje nam wyjazd do selvy (dżungli). Szczęśliwie jest tuż za rogiem, obsługująca nas dziewczyna mówi świetnie po angielsku, czyżbyśmy trafili do kraju, gdzie hiszpański (którego nigdy się nie uczyłam) nie będzie potrzebny? Wykupujemy nie tylko pięciodniową wycieczkę do dżungli, ale też jednodniową na najbardziej znany targ w Otavalo i do tego wejście na Illinizę (5123 m. n. p. m.), nad Cotopaxi się wahamy (wejście jest nocą, żeby zdążyć przed topnieniem lodowca, trzeba używać młotka lodowego, pewnie też prusikować, a ja przecież ledwo jestem w stanie utrzymać w prawej dłoni szklankę), ustalamy, że zdecydujemy po Ilizisie. Nieprzytomni ze zmęczenia docieramy do hostalu, szybki prysznic (znów to dziwne urządzenie niby-podgrzewające wodę pod prysznicem) i zasypiamy.

Część I: Galapagos
Dzień 2 – przylot na Galapagos, 10 lipca
Budzę się ok. 1.00, bo przecież różnica czasu wynosi 7h, ok. 3.30 wstajemy już na dobre i próbuję przepakować nas się na pierwszych 10 dni, żebyśmy nie musieli troczyć za sobą dwóch wielkich plecaków, tylko jeden. Misja zakończona powodzeniem. Niestety misja „śniadanie na wynos” zakończona niepowodzeniem, recepcjonista tłumaczy się, że kolega mu nie przekazał (południowowamerykańska norma) i że może nam co najwyżej wycisnąć sok z – jak wtedy zrozumieliśmy – pomidora. Dopiero po kilku dni orientujemy się, że nie chodzi o pomidora, tylko o o tomate de l’arbol – słodkawy czerwony owoc wielkości śliwki, o smaku najbardziej wg mnie zbliżonym do słodzonej dyni. Parę minut przed piątą wychodzimy na ulicę, skąd wczorajsza taksówka ma nas zawieźć na lotnisko. Czekamy parę minut, a w tym czasie podjeżdża chyba z dziesięć innych taksówek. Lekcja pierwsza: w Quito taksówkę złapiesz o każdej porze dnia i nocy, nie ma sensu ich zamawiać. O tej porze ruch jest mały, po 25 minutach jesteśmy na lotnisku. Ustawiamy się w jednej z dwóch kolejek, a tu niemiła niespodzianka, jednak ta z napisem „Galapagos – luggage check” jest niewłaściwą. Właściwa to ta obok, najwolniejsza kolejka na świecie, prowadząca do okienka, gdzie za 10 $ od osoby kupuje się druczek, żeby potem po przylocie za 100$ od osoby wykupić prawo wstępu na Galapagos. Stoimy, ale kolejka wcale się przesuwa do przodu, czas płynie, do naszego lotu już coraz mniej czasu, robi się nerwowo. Bartek szybko zaprzyjaźnia się z jakimś młodym Ekwadorczykiem, który stoi tuż tuż przed magicznym okienkiem, dostajemy nasze upragnione druczki, jakiś z-wyglądu-Holender pokrzykuje za nami, ze to nie fair, odprowadzeni przez spojrzenia, które mogłyby zabić udajemy się do drugiej szybkiej kolejki, tu już bez problemy, potem tylko check –in i idziemy do bramki. Tu dziwnie spokojnie, okazuje się, że mamy nagle ponad pół godziny czasu, gadamy z miłym Ekwadorczykiem, który okazuje się być studentem biologii. Z ciekawostek – dowiadujemy się, że ekwadorski odpowiednik adiunkta zarabia miesięcznie 7000$. Zaczynamy rozważać przeprowadzkę, ale nasze zamiary szybko ulegają schłodzeniu – dotyczy to obywateli Ekwadoru, rząd chce zmienić strukturę zatrudnienia, bo ponoć gros pracowników naukowych to cudzoziemcy właśnie. Miło się gada, ale nadchodzi czas naszego lotu, więc szybko się żegnamy i do samolotu wewnętrznych linii TAME. I znów w powietrzu nad tą wulkaniczną doliną, jakby posypaną kakao. Po godzinie jeszcze międzylądowanie w Guayaguil i po 3 godzinach wreszcie lądujemy na Baltrze, która na mapie wygląda jak łezka nad San Cristobal. Lotnisko malutkie, ale w odróżnieniu od boliwskiego Rurenabaque – przynajmniej ma normalny pas startowy. Jeden icon_wink.gif. A na pasie – narysowany pas ruchu dla pieszych. Płacimy za wstęp do wyspy, odbieramy bagaże i wsiadamy do lotniskowego autobusu. To Ameryka Południowa – kraj, do którego ludzie z Zachodu przyjeżdżają na dłuugo, a nie tak jak my – na nędzne trzy tygodnie. Tym razem przypominam nam o tym amerykańska blondynka na oko w naszym wieku, opowiadająca współpasażerce o swojej rocznej podróży i szczególnym zachwycie Boliwią (podzielamy) i Patagonią (może kiedyś?). Autobus dowodzi nas do promu, przy pięknej turkusowej zatoczce, znad której wystaje czerwonawa wulkaniczna skała. Szkoda, że nie robimy zdjęć, bo potem już nigdy nie ma tu takiego światła i woda nie ma tego niewiarygodnego koloru. Przepływamy promem na drugi brzeg, gdzie już czekają autobusy, które jada do Puerto Ayora, największej miejscowości na wyspach, miejscu, gdzie będziemy nocować. Okazuje się, że na przyjemność przejazdu autobusem trzeba czekać ponad pół godziny (więc pewnie godzinę), decydujemy się na lokalną taksówkę, młody Amerykanin, który jest przyjechał tu jako wolontariusz do Stacji Darwina pyta, czy może do nas dołączyć. Chętnie się godzimy, bo dla nas – Zorgobliwych Kun - to oznacza, że cena za przejazd spadnie o 1/3. Praktycznie wszystkie taksówki na San Cristobal to wielkie białe Toyoty Hillux. Jedziemy jedyną drogą na wyspie, przez las tworzony przez scalesie (? Ang. scalessia tree, scalessia forest). Przed wjazdem na wzgórze kierowca trąbi na ptaki – za przejechanie ptaka jest tu 70$ kary i do tego – 7 dni aresztu! Po chwili krajobraz się zmienia, pojawiają się bananowce z kiśćmi owoców i fioletowym „obciążnikiem” na końcu, znane nam już z Sri Lanki, bugenwije i jakieś wielkie kwitnące na czerwono drzewa, małe pomalowane na różne kolory domki, bawiace się dzieci, psy, kury. Na każdym domu obowiązkowy plastikowy zbiornik na wodę, najczęściej niebieski z napisem „PlastiGama”. Wreszcie docieramy do Puerto Ayora. Taksówkarz oczywiście nie zna miejsca gdzie mamy spać (tu nie Londyn, gdzie taksówkarz musi znać wszystkie ulice w mieście!), ale dzwoni pod numer, który mamy na rezerwacji i wreszcie szczęśliwie docieramy na miejsce. Przyjemny ogród, a w nim – owoce noni, mango, bananowce i jeszcze jakieś drzewa owocowe, których nie znamy. Dostajemy pokój w niskim nieotynkowanym budynku, przyjemnie pachnie jakimś egzotycznym drewnem. A któż mieszka obok? Otóż on – nasz drogi Holender z lotniska! Okazuje się, ze ma na imię Dani, jest z Maastricht i od siedmiu miesięcy podróżuje po Ameryce Południowej ze swoją partnerką, sympatyczną pół-Meksykanką. Solidarność europejska w Ameryce jest silna, Dani przeprasza Bartka, Bartek tłumaczy się, ze poza ekstraordynaryjnymi przypadkami tak się nie zachowuje. Sunshine & roses between these two!
Zrzucamy bambetle i idziemy się rozejrzeć i dowiedzieć, czy uda nam się jeszcze dziś popłynąć na tour de bahia – wycieczkę po zatoczkach San Cristobal. Na głównej ulicy – agencja przy agencji, udaje nam się bez problemu kupić wycieczkę na dziś oraz na kolejne dwa dni – na wyspy Floreanę i Bartolome. Trzeci dzień na razie odpuszczamy, głównie ze względu na moją niechęć do łódek, jak się potem okaże – słusznie.
O 14.00 ruszamy sporą motorówką (? ang. speed boat) na wycieczkę wokół wyspy. Towarzyszy nam bosonogi przewodnik, dwie amerykańskie studentki weterynarii, które przyjechały tu zajmować się zranionymi zwierzętami oraz trójka dość kuriozalnych Japończyków – jeden z nich cały czas gada przez telefon, jedna z pań ma białe buty na obcasie coś a la kozaczki. Przy pierwszym pomoście – atrakcja nie lada – leżąca foka! Dopiero przylecieliśmy, więc jeszcze nie wiemy, że takich fok spotkamy tu dziesiątki. Foka z Galapagos to w zasadzie rodzaj wodnego kota – może cały dzień wylegiwać się na słońcu. Wolno do niej podejść, ale nie za blisko, bo wtedy pluje niczym lama! Ale jest w nich coś naprawdę rozczulające w tym puchatym futerku, błyszczącym nosie i spanielim spojrzeniu. Od foki płyniemy do kolejnej zatoczki – zielone kaktusy w typie opuncji i droga przez suchy tuf wulkaniczny prowadzi nas do miejsca, gdzie wylegają się czarne jaszczury. Te są pewnie endemiczne (na Galapagos wszystko jest endemiczne icon_wink.gif), ale przypominają nam te widziane na Dominikanie. Idziemy na plażę – jedna z Amerykanek zauważa pływającego żółwia morskiego, nad nami latają boobies, ale tym razem nie te najbardziej znane – niebieskonogie. Dowiadujemy się przy okazji, jakie mają niemiłe zwyczaje. Ponoć w gnieździe czasem wylęgają się dwa pisklęta i wtedy silniejsze zjada słabsze. Od tego czasu na ich widok mówimy: „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!”
Płyniemy do zatoki rekinów, ale niestety tym razem ich nie ma. W sumie to nic dziwnego, przy tym natężeniu ruchu i hałasu. Jeszcze tylko krótkie snorkowanie i ostatni przystanek – wyschłe słone jeziorko i potem grota z laguną. Bartek idzie popływać, ale ja z niepokojem obserwuję, jak nasze Amerykanki przymierzają się do skoku ze na oko 15 metrowej skały. Do ostatniej chwili mam nadzieję, że rozsądek zwycięży, ale niestety jest inaczej. Serce podchodzi mi do gardła, po chwili na szczęście wypływają. Uff! To było naprawdę głupie! Wracamy a naszą łódeczkę i płyniemy do Puerto Ayora. Pierwsza prawdziwa kolacja w Ekwadorze. To muszą być ceviche! I są – przepyszne Do nich oczywiście patakones – plastry smażonych zielonych bananów (tu mój zachwyt jest mniejszy)! Po drodze jeszcze małe zakupy i do łóżka. Early to bed, early do rise, it makes you wealthy, health and wise – to nasze motto na tym wyjeździe ( i prawdę mówiąc – na każdym, ale tu mamy inne powody niż wtedy, gdy podróżujemy we czwórkę icon_wink.gif).

Dzień 3 – Isla Floreana, Galapagos, 11 lipca
Desayuno incluido, więc dostajemy śniadanko: jajecznica (taaak, jeszcze wiele jajecznic przed nami), tosty z serem i sok z czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda na kokos, ale nim nie jest. To guanabana – owoc, którego nie obejmuje Bartkowy hiszpański. Potem okaże się, że nie znają go też rdzenni Hiszpanie, więc Mąż Mężolis jest usprawiedliwiony. Zakochuję się w tym smaku i potem gdzie się tylko da, piję z niego sok. Sam owoc jest wielkości średniego arbusa, elipsowaty jak awokado, zielony i ma niezbyt ostre kolce. Ekwadroczycy twierdzą, że jest bardzo zdrowy. Po śniadaniu i zapieczętowaniu plecaków, bo na wyspę nie wolno wwieźć żadnych owoców, żeby się nie rozsiały– ruszamy łódką podobną do wczorajszej. Ale nie ma głupich – Pani Żona zaopatruje się w Lokomotiv i zarządza siedzenie pod pokładem. Łódką buja tak, że... o rany 43.gif Dopływamy, przesiadamy się do czegoś na zwór drewnianego autobusu (w Banos nazywanego „chiva”) i jedziemy zwiedzać wyspę, gdzie ponad sto lat temu rozegrała się słynna tragedia miłosna, zwana the Galapagos Affair, z udziałem przybyłej z Niemiec pary. Na wyspie mieszka ok. 100 osób, po drodze mijamy szkołę, dowiadujemy się, że każda rodzina ma prawo korzystania z wody tylko przez godzinę dziennie. Oglądamy największego bielunia, jakiego wiedziałam w życiu, wulkany, skały, w których ponoć mieszkali prawdziwi piraci. Nad nami lata Darwin’s finch. I wreszcie to, na co czekaliśmy – zagroda z żółwiami! Są naprawdę ogromne i raczej mało zainteresowane naszymi odwiedzinami. Zadziwia to, jak taki żółw jest „zrobiony” – z jego kończynami jak u słonia i cielskiem, które mieści się w skorupie. W drodze powrotnej przewodnik zrywa dla nas przy drodze limonki i pomarańcze. Te ostatnie nie wyglądają bynajmniej tak ładnie jak w europejskim supermarkecie, ale jest są przepyszne. Zgłodnieliśmy, na lunch do wyboru ryba (super!) i kurczak, do tego wszechobecny ryż i sałatka z czerwonej kapusty z limonką. Siedzimy obok pół-Francuza, pół-Hiszpana, który zachwyca się Bartkowym madryckim akcentem i opowiada o wczorajszym nurkowaniu z rekinami (są niegroźne dla ludzi). Wyrażamy głośno swoją zazdrość i żal, że nie umiemy nurkować, na co on oświadcza, że wczoraj nurkował pierwszy raz w życiu! No tak, to jest Ameryka Południowa – tu każdy może wszystko icon_wink.gif Wypytujemy o szczegóły techniczne i też postanawiamy spróbować. A na razie czeka nas poobiednie snorkowanie. Ludzie z cieplejszych krajów marudzą, że ocean jest zimny ale nam się wydaje zupełnie ok. Idziemy do wody, a tam niespodzianka – nie tylko kolorowe rybki, ale też ŻÓŁWIE! Najprawdziwsze morskie żółwie! Pływamy nad nimi, one nic sobie nie robią z naszego towarzystwa, skubią rośliny. To oczywiście zabronione, ale nie możemy się powstrzymać i dotykamy ich skorup. Już czas wychodzić, a tu kolejna niespodzianka – razem ze mną z wody wypływa foka i układa się na piasku. Powszechne poruszenie, wszyscy chcą zdjęcie z foką, ona daje się łaskawie fotografować, o ile nie podejdzie się zbyt blisko – wtedy pluje i fuka. Wracamy na przystań, gdzie wylegują się kolejne foki i jaszczurki, jedna na schodkach w wieży daje podejść do siebie naprawdę blisko i dotknąć swojego futra – jak u kota. Jeszcze kontrola plecaków, czy nikt aby nie wywozi żywej jaszczurki (ponoć wcześniej się to zdarzało) i płyniemy do Puerto Ayora. Zapisujemy się na nurkowanie i idziemy na kolację. Znów wybieram ceviche, tym razem z samych krewetek, do tego oczywiście sok z guanabany. Jeszcze tylko zakup ekwadorskiej czekolady i można iść do łóżka!

Dzień 4 – Isla Barolome, 12 lipca
Tym razem płyniemy dalej, na niezamieszkałą wyspę, więc załapujemy się na dużo większą łódkę i szczęśliwie też mniej kołysze. Po drodze mijamy wystające z oceanu mniejsze wulkaniczne wysepki i skałki obsiadłe przez boobies. „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!” Za to wszyscy lubią delfiny. I widzimy je jak skaczą wokół naszej łódki, podpływają na kilka metrów! Przed nami już ponoć Isla Bartolome, nie widzimy charakterystycznej skały, zwanej pinnacle, po chwili okazuje się, że podpływamy z innej strony. Na nadbrzeżu czekają na nas całe stada czerwonych krabów i podobny do czapli ptak zwany heronem. Po podeście i schodach zaczynamy wchodzić na wulkan. Czemu tak? Bo inaczej by się po prostu rozsypał, jest jeszcze delikatniejszy niż wydma nad Bałtykiem. Po drodze mijamy podobne do penisów kaktusy, ponoć jak ktoś zgubi się na wyspie, to mogą uratować życie, bo w środku mają wodę. Z góry widzimy piękne białe i żółte plaże z obu stron wyspy. Schodzimy i przepływamy na brzeg, który jest zbudowany z zastygłej czarnej lawy. Na brzegu morska jaszczura i... PINGWIN! Jeden pływający sobie beztrosko pingwin z Galapagos! Niestety, dość szybko płoszy się na nasz widok. Plaża jest piękna i piaskowa, ale okazuje się, że jednak wszyscy wybierają snorkeling przy niedalekiej skale. I było warto – całe ławice kolorowych wielkich ryb – niebieskich, czerwonych pływają wokół nas. Wracamy na łódkę, dostajemy królewski obiad (ryba, ryż, sałatka) i wracamy do portu przy Baltrze, a stamtąd autobusem do Puerto Ayora. Grająca zawodowo na francuskim rożku (ang. French horn) opowiada o wspaniałym nurkowaniu w Mola Mola, tym bardziej cieszymy się na jutrzejszy dzień. Każemy wysadzić się przy targu rybnym. I nie żałujemy! Tutaj podpływają kutry ze świeżo złowionymi rybami, które są oprawiane na betonowym stole przy którym czeka na resztki... foka! A obok niej stado pelikanów. Mówiłam, że foka to wodny kot? Zachowuje się dokładnie tak samo jak Mimi mojej mamy i jak Mimi psa, ona odpędza te ptaszyska. Można tu nie tylko kupić sobie surową rybę, ale też zamówić jej usmażenie. Decyduję się na brujo (=czarownika). Nie muszę dodawać, że z sokiem z limonki smakuje przepysznie!

Dzień 5 – nurkowanie przy Golden Rock, 13 lipca
Nurkowanie ma się zacząć o 7.00. Ale kto by tak długo spał?! Przed 6.00 jesteśmy już zebrani i postanawiamy przejść się do Stacji Darwina, która jest – oprócz swojej naukowej działalności – czymś na wzór mini zoo z żółwiami z Galapagos. Są naprawdę imponujące! Po drodze spotykamy jeszcze morską jaszczurę i o 7.00 znów w Puerto Ayora. I któż płynie z nami?! Zgadliście - to Dani! Oprócz Daniego jeszcze dwójka Argentyńczyków – ona podróżuje sama, on jest architektem i przyjechał tu na konferencję, po której został żeby ponurkować. Argentyńczycy zachwyceni Bartkowym hiszpańskim, że jest jak z Hiszpanii; zabawne w ustach ludzi, dla których to język ojczysty. Płyniemy żaglówką, ale nie używamy żagla, tylko silnika. Wiadomo – w Ekwador paliwo jest tanie, wydobywa się tu ropę naftową. Siedzimy na dziobie i gadamy o wszystkim i niczym. W końcu o to chodzi w podróżowaniu – o oglądanie pięknych miejsc i o spotykania z ludźmi. Okazuje się, że tylko Argentyńczyk i my mamy dzieci, zresztą w podobnym wieku. Tak rzadko spotykamy tu naszych rówieśników (no dobra, Dani jest z dyszkę starszy), ze zaczynamy zastanawiać się, czy światu nie grozi aby depopulacja icon_wink.gif. Argentynka nam gratuluje, że zdecydowaliśmy się na podróż tylko we dwoje. Nie wiem, jak mamy się z tym czuć więc decyduję się przyjąć za dobrą monetę. Holender i Argentynka są trochę przerażeni, gdy dowiadują się, że to będzie nas pierwszy raz –że zimno, że prądy, że niebezpiecznie. Francuz przeżył to i my damy radę, koleś który odpowiada za nasze nurkowanie to około pięćdziesięcioletni budzący zaufanie elegancki pan. Niestety zaczyna huśtać coraz mocniej, nie jest mi najlepiej, więc zasypiam pod pokładem. Budzę się i czuję naprawdę fatalnie, z największym trudem zakładam piankę, Dani i Argentyńczycy płyną na pierwsze nurki, a my – posnorkować przy Gorden Rock. Czuję się fatalnie, rzygam w łódce, potem jest trochę lepiej. Snorkowanie – najlepsze ze wszystkich na Galapagos, z foką, która wyraźnie celowo pływa wokół nas i zaprasza do wspólnej zabawy, podczas gdy inne wylegują się na skale. Gdybym tylko czuła się nieco lepiej... Na samą myśl, że mam wrócić na łódkę jest mi jeszcze gorzej, ale przecież nie będę płynąć za nią na sznurku icon_wink.gif.
Wracamy na pokład, smród spali mnie dobija, nasz instruktor ma nam opowiedzieć o nurkowaniu, a ja ledwo żyję. Na szczęście cały instruktaż sprowadza się do tego, gdzie jest końcówka od aparatu tlenowego, jak pokazać Marcosowi, który zejdzie z nami pod wodę, że OK., a jak – że nie OK. Prawdziwego nurka rzecz musi przyprawiać o bolesne dreszcze, ale nam to „nurkowanie dla leszczy” odpowiada, nie musimy się o nic martwić. Mnie tym bardziej, ze czuję się tak źle, że mając już na sobie cały ekwipunek waham się czy nie zrezygnować. Ale z drugiej strony – bardzo, bardzo chcę spróbować. Więc skaczemy i powoli po linie schodzimy w dół. Jest bardzo fajnie i zaskakująco łatwo, oddycha się rzeczywiście jak przy snorkowaniu, wokół nas pływają kolorowe ryby. Idziemy niżej, nie daję rady odetkać uszu, trochę boję się, co będzie potem, bo przed nami jeszcze powrót tą cholerną łódką, więc decyduję, ze już mi wystarczy, Bartek schodzi z Marcosem na dziesięć metrów pod wodę, jest zachwycony. Niestety musimy jeszcze wrócić, zasypiam na pokładzie, Bartek mnie cały czas tuli, rezygnujemy z obiadu, jakoś szczęśliwie dopływamy. Nurkowanie było super, szkoda tylko, że tyle trzeba było tam płynąć... Mieliśmy nurkować gdzie indziej, ale w końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Na wybrzeżu czekają na nas foki w towarzystwie szarej czapli.

EDIT: tu wklejam, żeby opis Galapagos był cały razem

Dzień 6 – ostatni dzień na Galapagos, powrót do Quito i nocny przejazd do Lago Agrio, 14 lipca
Nasz samolot jest dopiero o 14.30, wiec postanawiamy jeszcze pojechać do Rancho Primisas, gdzie można zobaczyć żółwie na wolności oraz do tunelu zastygłej lawy. Żegnamy się z seniora Isabela, zabieramy noni i banany z ogrody i wsiadamy do taksówki. Po jakimś czasie docieramy do dziury ziemi i ruszamy – jaskinia jak jaskinia, tyle, że wulkaniczna. W pewnym momencie docieramy do miejsca, gdzie trzeba się czołgać, boję się ze tak będzie do końca, ale nie. Dość niesamowite, że coś takiego samo z siebie powstało w lawie. Wychodzimy z drugiej strony, gdzie już czeka nasza taksówka i ruszamy. Rancho Primisas jest super! To zwykłe ranacho, gdzie ludzie hodują owoce itd., i gdzie przychodzą sobie żółwie słoniowe z parku. Można do nich podejść naprawdę blisko! Byle nie zablisko, bo wtedy z głośnym sykiem niezadowolenia chowają się w skorupie. Doskonale widać, jakie są kuriozalne – z głowami jak u E.T., zakończonymi malutkimi nozdrzami i wielkimi nieporadnymi kończynami, na których wyraźnie widać krokodyli wzór, a na końcu – wielkie pazury. Robimy im i sobie z nimi mnóstwo zdjęć, kupujemy na pożegnanie empanadę (rodzaj dużego smażonego na tłuszczu pieroga) z serem dla mnie i z żalem odjeżdżamy. Zaraz za rancho – niespodzianka. Stano krów na drodze J Czekamy dobrą chwilę aż sobie pójdą i ruszamy w kierunku lasu, którego nazwy po polsku nie znam, a po angielsku nazywa się scalesia forest (Magda EZ, Ty pewnie wiesz). Przejeżdżaliśmy obok już wielokrotnie, bo to przy (jedynej na wyspie) drodze do portu, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby się zatrzymać. Wrażenie trochę jak z „Hobbita”, chociaż akurat teraz, w porze suchej roślina jest niepozorna – biała i cała pokryta porostami, i to raczej te ostatnie robią całe wrażenie. Jeszcze tylko rzut oka na zapadły krater wulkanu (czyli pewnie taka jaskinia lawy, jak przed pół godziny, tylko góra już się nad nią nie trzyma) i jedziemy do portu. Z żalem żegnamy się z tutejszymi fokami i wsiadamy na prom, żeby dojechać na lotnisko. Tu najpierw dziwnie sprawnie, okazuje się, że polecimy nawet nieco wcześniej, ale jak już niby mamy lecieć to... no własnie, jednak nie, jednak nieco później. W końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Nie jest łatwo opuścić raj, ale przecież kontynent ma dla nas wiele atrakcji, prawda?
Niestety, po przylocie okazuje się, że zamiast atrakcji ma dla mnie soroche, czyli chorobę wysokościową. Pamiętamy fatalną jej wersję u Bartka sprzed siedmiu lat, więc do złego samopoczucia dochodzi lekkie zmartwienie, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Po kubku mate de coca (południowoamerykański naturalny specyfik, który ponoć pomaga) i sałatce w Magic Bean czuję się nieco lepiej. Jeszcze szybkie przepakowanie i przed 22.00 ruszamy na pobliski dworzec autobusowy, żeby udać się do Lago Agrio, a stamtąd – do dżunglii. Pobliski dworzec okazuje się umiejscowiony nieco inaczej niż wskazuje mapa, ja już ledwo powłóczę nogami, ale jakoś docieramy. Okazuje się, że znów musimy czekać, niewiele myśląc siadam na ziemi, bo jest mi już naprawdę kiepsko. W końcu po kontroli bagażu (po kiego grzyba?!) wreszcie nas wpuszczają, wtulam się w swój genialny puchowy śpiworek i zasypiam.
yellow
...niesamowity opis - troche jakbym tam była z wami:)
paulap
ojej... zmartwiłam się, że już koniec...
czekam na więcej icon_smile.gif cudowna przygoda.
kalarepa78
Yellow i Paulap, zmotywowałyście mnie i dokończyłam opis Galapagos (wkleiłam powyżej). Dzięki!
yellow
czyta sie jak książkę - ale fajnie że dżungla przed nami:)

... mnie też fokokot na targu rozłożył
semi
Kalarepo, opis pasjonujący! Wrzuć choć kilka fotek, proszę!
kalarepa78
Semi, chodź na FB, tam sobie pooglądasz! Nawet film z żółwiem jest, a będzie więcej.


Część II: Selva (dżungla)
Dzień 7 – pierwszy dzień w selvie, 15 lipca


Boliwijska dżungla, do której siedem lat temu trafiliśmy w zasadzie przypadkiem, oczarowała nas. Oczywiście, tym razem mamy nadzieję, ze będzie podobnie pięknie. Ale najpierw musimy tam dotrzeć. W półśnie konstatuję, że czuję w uszach, jak ciśnienie się zmienia, kedy autobus zwozi nas coraz niżej i niżej. Śpimy, śniąc o dżungli... Aż tu nagle: zatrzymujemy się, zapalają się wszystkie świała. Control policial! Wszyscy wysiadać! Mój rozespany mózg przywołuje wspomnienie kontroli peruwańskiej, kiedy byłam przekonana, ze widzą po raz ostatni mojego świeżo poślubionego mężą żywego. Ale spokojnie, to jednak jest autobus pełen Europejczyków. Bartek półprzytomny wychodzi, omiatam wnętrze spojrzeniem – wokół spi albo udaje, że śpi wiele dziewczyn, postanawiam zrobić tak samo. Wchodzi jakiś młody mundurowy, spogląda na nas, ale jednak nie ma tyle odwagi, żeby budzić śpiące Europejki icon_wink.gif Ludzie zaczynaja wracać, słyszę, jak drugi kierowca mówi, że ludzie są jeszcze w toalecie, ale kierowca nic sobie z tego nie robi i zamierza odjechać. Biegnę do przodu, nagle okazuje się, że w sytuacji podbramkowej nie tylko rozumiem hiszpański ale też potrafię się odezwać, mimo, że nigdy w życiu nie byłam nawet na jednej lekcji tego języka. Wreszcie wraca Bartek opowiada o całej kuriozalnej kontroli, zasypiamy. Budzimy się już w Lago Agrio, jedziemy do hotelu, skąd mamy zostać zabrani do dżungli. Dostajemy śniadanie, okazuje się, że mamy jeszcze minimum 1,5 h czekania, więc postanawiamy się przejść. Rough Guide nie kłamie – Lago Agrio jest bardzo brzydkie. Z pewnym wstrętem włóczymy się niezbyt wysprzątanych ulicach, mijamy takie cuda przedsiębiorczości jak budka, gdzie można sobie zafoliować dokumenty albo gabinet dentystyczny z wiertłem dużej prędkości, docieramy na miejscowy targ. Jak zwykle w Ameryce Połduniowej alejka z mięsem przyprawia mnie o mdłości. Pamiętam z lektury przewodnika, że powinien tu gdzieś być park, przy pomocy życzliwych przechodniów udaje nam się go odnaleźć. Nie zachwyca, ale przynajmniej jest gdzie usiąść. Po drodze jeszcze drobne zakupy spożywcze. Z przykrością konstatujemy, że w sklepie są głównie produkty światowych koncerów i np. nie ma żadnej lokalnej kawy, jest tylko Nescafe, tak samo z czekoladą. Wracamy go hotelu, gdzie okazuje się, że dwójka sympatycznych Katalończyków – Alba i Giiermo jedzie do tego samego miejsca, co my. Wreszcie jest nasz autobus, ruszamy. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do miejsca skąd łodzie mają nas zabrać do naszego obozowiska. Poznajemy przewodnika – ma na imie Patrik, ale wszyscy mówią na niego Pacharito (=ptaszek). Czekamy. Czekamy. I czekamy. Okazuje się, że poczekamy jest z 1,5 godziny, bo ktoś nie pomyślał, że muszą się z nami zabrać jeszcze dwie osoby, które z Quito przyleciały samolotem. Wreszcie przyjeżdża dwóch młodych gładkich Amerykanów z walizkami. Wsiadamy na łódki i płyniemy. Brzeg rzeki urzekajacy – palmy (niektóre z podstępnymi długaśnymi kolcami), liany, draceny, jakieś fikusy i mnóstwo roślin zupełnie nieznanych. Na drzewach – storczyki (niestety, teraz nie kwitną), gdzieniegdzie bromelie. Tylko zwierząt nie ma. Giiermo wypatruje w oddali papugi – jedna jest cała ciemnoniebieska, druga – ara z żółtym brzuchem, po jakimś czasie spotykamy kilka śmiesznych puchatych małp. Niby super, ale po Boliwii, gdzie były całe stada kapibar, kajmanów i żółwi jesteśmy nieco rozczarowani, choć piękny widok nieco rzecz rekompensuje. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do zbudowanego na planie koła obozowiska. Jest onieśmielająco komfortowe – dwuosobowe pokoje z łazienkami (ciepła woda!), osobna przestronna jadalnia i „living room” z hamakami. Wszystko na palach, pomiędzy tym drewniane pomosty. Zrzucamy rzeczy, zakładamy gustowne kaloszki, na wierzch czarne podgumowane poncha jak z Hoghwartu i wyruszamy oglądać zwierzęta. Nasz przewodnik co chwilę pohukuje, piszczy, syczy, stuka o brzeg łódki, ale jeśli ma to przywołać kogokolwiek, to odnosi skutek wręcz odwrotny. Widzimy tylko kilka olopendrol (czarno żółty ptaszek) i coś podobnego do rajskiego ptaszka (ponoć miejscowi mówią na nie „stinky turkey”). Oglądamy piękny zachód słońca na Laguna Grande i pada propozycja kąpieli. Jest dość chłodno, ale jak tylko jeden z uczestników wycieczki skacze z łódki do wody, wszyscy nieśmiało zaczynają się przebierać. Woda ma rzeczywiście idealną temperaturę. Wracamy na łódkę, przebieramy się, przed nami nocny spacer po puszczy. Cumujemy gdzieś w krzakach, czołówki na głowy i idziemy. Dźwięk selvy po ciemku – nie do porównania z niczym innym. Pacharito wypatruje kilka tarantul, jakiegoś węża, motyle i żaby. Nieco rozczarowani wracamy na kolację. Jak na posiłek w dżungli- jest iście królewska. Zaraz po kolacji – do łóżka, w końcu poprzednią noc spędziliśmy w autobusie. I... może nie widzieliśmy tego dnia zbyt wielu zwierząt, ale dżungla obudziła w nas dzikie żądze [kurtyna]
Tuni
Brawo, brawo...bis icon_smile.gif
Kalarepko, cudnie, cudnie... cudna przygoda i opis taki, że dech zapiera.
jaAga*
Przepiękny opis!
paulap
a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif
malgog
już ?
siedziałam jak urzeczona
czekam na resztę
nie znam kalarepy z FB a też chciałabym obejrzec zdjęcia icon_sad.gif
jakieś wskazówki gdzie szukać ?
kalarepa78
CYTAT(paulap @ Mon, 05 Aug 2013 - 11:33) *
a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif


Paulapie drogi, jest to wiedza tak tajna, że nieznana nawet mnie samej icon_smile.gif A serio - żeby pisać muszę mieć chwilę spokoju, z tym bywa cieżko 43.gif
Agnieszka_82
Cudnie się czyta ! Uwielbiam takie egzotyczne podróże ! Jedynie nad czym ubolewam bo brak zdjęc icon_sad.gif na fb sie nie znamy, szkoda
kalarepa78
[Piters nakazał mi siedzieć ze sobą na górze podczas popołudniowego zasypiania, to opisałam kolejny dzień icon_wink.gif]

Dzień 8 – drugi dzień w selvie, 16 lipca

Mieszkając w mieście człowiek zapominam jak ciemna potrafi być noc. Ja niestety niezbyt taką całkowitą ciemność znoszę, więc śpię z czołówką w ręce i co jakiś czas sobie trochę świecę. Wreszcie ranek. Budzi mnie warkot silnika łodzi i duszny zapach spalin – cóż Ekwador to kraj taniego paliwa. Po śniadaniu (jajeczniczka – dla odmiany, ale nie narzekamy, jak na dżunglę to jedzenie i tak jest super) zakładamy nasze piękne podgumowane poncha, gustowne kaloszki i łodzią ruszamy poznawać florę i faunę selvy. Nie pamiętam dokładnych danych z przewodnika, ale na każdym km2 dżungli jest n razy więcej różnych drzew niż w Europie. Po dopłynięciu do brzegu na skraju pierowtnego (=bez ingerencji człowieka) lasu wita nas armia czerwonych mrówek – każda niesie na grzbiecie spory kawał zielonego liścia. Pacharito pokazuje nam różne rodzaje lian – w tym ten, z którego robi się ayahuasca – narkotyczny napój pity przez szamanów, żeby doznać wizji. Udaje nam się z oddali wypatrzeć tukana, siedzi przez dłużą chwilę na gałęzi i łaskawie daje się fotografować. Oglądamy drzewo kauczukowe i palmę, która potrafi się przemieszczać. Jest gorąco i wilgotno – jak to w lesie tropikalnym, nieprzyzwyczajony Europejczyk dość szybko się męczy. Niestety, nasz przewodnik ma w sobie coś z u*****liwego niekonsekwentnego belfra – przeszkadzają mu nasze normalne rozmowy, a sam co chwile generuje nieznośny hałas – pohukuje, gwiżdże, klaszcze – co ma w zamyśle zwabić jakieś ptaki i zwierzęta, ale efekt jest taki, że wszyscy jesteśmy poirytowani, co chwilę zerkamy na siebie z Albą znacząco. Idziemy już dobre dwie godziny i dochodzimy do... bagna. To „swamp forest”, dopiero definicja ostensywna do nas przemawia. Zapadając się do połowy ud, przekonani, że nasze wspaniałe kaloszki zostaną tu na zawsze, a dalej pójdziemy na bosaka pokonujemy kilkunastometrowy odcinek, Bartek kipi z wściekłości, reszta też nie wygląda na zadowolonych, ale nikt poza nim się nie odzywa. Wreszcie koniec ten idiotycznej przeprawy, idziemy dalej normalną ścieżką w milczeniu, mijamy grupę mocno starszych państwa, zastanawiąc się, jak spodoba im się to, co przed nimi. Nagle z przodu ktoś krzyczy: „Ant-eaters, an-eaters!” I rzeczywiście są – wysoko w koronach drzew! Całe stado mrówkojadów! Słysząc nas pospiesznie się oddalają, ale przez chwilę jeszcze je widzimy, jak suną w górę drzew, zupełnie pionowo, jakby ich łapy był posmarowane jakimś magicznym klejem. Nie poruszają się tak jak małpy, ale po prostu idą po pionowym pniu, jakby ten leżał na ziemi. W nieco lepszych humorach docieramy do naszej łodzi i płyniemy na obiad. Do wieczora ma być czas wolny, pożyczamy z Albą i Giiermo łódkę wiosłową i płyniemy rzeką Cuyabeno. Zaczyna padać, ale to nam nie przeszkadza, deszcz jest ciepły, owijamy się ponchami i upajamy ciszą – naraszcie nikt nie gwiżdże, nie pohukuje i nie stuka w łódkę. Po kolacji płyniemy oglądać delfiny – widzimy dwa w oddali, potem niestety nasz przewodnik... no właśnie, dobrze zgadliście – stuka, skrzeczy i je płoszy. Wracamy do obozowiska. Czas na wieczorną toaletę, wyciągam rękę po mydło i... cofam ją w ostatniej chwili. To nie dziwna izolacja, to trzydziestocentymetrowy wąż owinął się wokół niego! Ponoć jest niegroźny, ale mam nadzieję, że nie wróci w nocy po tym, jak znika w ściennej szparze. Early to bed, early to rise… Idziemy spać, jutro czeka nam spotkanie z miejscowym plemieniem Siona oraz szamanem.

malinowa i Malina
ja sobie poczytam, ale też zdjęcia bym chciała. icon_smile.gif
kalarepa78
Malinowa, masz wiadomość na FB
Ciocia Magda
ale wyprawa! zazdroszczę Wam jeszcze bardziej niż kiedy znałam tylko kierunek. no i świetnie piszesz!

a ja nie wiem, co to są te scalesia forest - pewnie skalezja 02.gif
kalarepa78
Magda, dzięki!

Mąż mi pozazdrościł i postanowił opisać choć jeden dzień. Żeby nie wprowadzać zamętu, trzyma się zaproponowanej przeze mnie formy; to jeszcze nie schizofrenia icon_wink.gif On jest wiecie - z tych nieco bardziej krytycznych 29.gif

Podejście do czasu, a już zwłaszcza czasu innych ludzi, w Ameryce Południowej jest specyficzne. Mimo iż właściwie już dobrze o tym wiemy, konieczność następującej raz na jakiś niedługi czas konfrontacji z tym faktem jest bolesna. Poranna pobudka jak zwykle przychodzi nam bez trudności – śniadanie o ósmej to jak na nasze tutejsze standardy w południe. Aż chciałoby się powtórzyć za Mamą Muminka: „jedzcie jajka, dzieciaki!”. Nie wszyscy przy stole są do końca zadowoleni: gładkim chłopcom z USA nie jest do śmiechu, bo w ich plecakach myszy wygryzły gustowne dziury, chcąc dostać się do schowanych w środku zapasów czekolady. Proszę, jak to skąpstwo nie popłaca – podzieliliby się, to i plecaki by mieli całe. Co za szczęście, że Bartek profilaktycznie nasze zapasy ciastek trzyma w wiszącej na haczyku reklamówce, a nie w plecaku. Po śniadaniu tradycyjnie wsiadamy na łódkę i płyniemy – tym razem z wizytą u plemienia Siona. Ptaszek wyjaśnia, że nie należy sobie ich kojarzyć z jakimiś golasami co latają po dżungli – owszem, jest jeszcze jedno takie plemię, ale ono siedzi daleko, daleko nad Rio Napo i strzela z dmuchawek do najeżdżających ich wykopywaczy ropy. Ale Siona – oj, nie, to ludzie „supercywilizowani”. No i ponieważ są supercywilizowani to najpierw wraz z przedstawicielką plemienia zrobimy tradycyjny chleb z yuki, a potem odwiedzimy ich (z pewnością supercywilizowanego) szamana. Płyniemy więc, a Pacharito raz po raz… tak tak, gwiżdże, stuka, puka i robi głupie miny. Miny są z tego najmniej irytujące, natomiast za pukanie i gwizdy mamy ochotę wyrzucić go z łódki. W ten skuteczny sposób przepłasza pływającego w rzece delfina i małpę którą obserwowała grupa z innej łódki. W oparach opadów ołowiowych z silnika naszej łódki dopływamy do jakiegoś brzegu. Ptaszek mówi, że możemy zostawić w łódce sandały i iść tylko w kaloszkach. Cale to nie jest nasza pierwsza wizyta na tym kontynencie i mamy swoje zasady: nigdy nie wierzyć do końca przewodnikowi i nigdy nie porzucać swoich rzeczy w jakiejś łódce czy pod gałęzią: zeżrą je myszy, albo koleżka Pacharita, który zostaje pilnować łódki, przez przypadek zrzuci je do rzeki. Bierzemy wszystko co mamy ze sobą i idziemy. Dla odmiany przez las przekształcony przez człowieka, choć na pierwszy rzut oka można się nie zorientować. No ale Pacharito człowiek światowy i wie, że te trzy papaje i poletko drzew kakaowca samo nie wyrosło. Żeby zachodni turysta się nacieszył, Pacharito zrywa owoc kakaowca abyśmy mogli zobaczyć go w środku. Owoc jest popsuty, więc Ptaszek dokonuje "jumy" kolejnego kakaowca. Ten już zepsuty nie jest, ale smakuje jakby był: w środku taka biała papka, którą liżemy czy raczej ssiemy, a także ziarna – to właśnie je się suszy, ściera i po odpowiednim procesie przerabia na czekoladę. Po chwili dochodzimy do wioski Siona. To tu będziemy robić chleb z yuki. Wow! Ale póki co widać kilka rozpadających się domów z trawy, trzciny czy innej słomo-wikliny, ze dwa murowane, pomalowane jakąś farbą z wyprzedaży w Obi. No i taki dom co to nie ma za bardzo ścian – ten ostatni okazuje się być szkołą. Kiedyś napisano, że taka będzie Rzeczpospolita jakie jej młodzieży chowanie. Jeśli by to przełożyć na realia plemienia Siona to ich przyszłość rysuje się w takich samych barwach jak wcześniej wspomniany murowany dom. No i pośrodku tego wszystkiego biegają kury i kurczaki. Do typowego obrazka Ekwadoru brakuje jeszcze świni na sznurku – standardowego atrybutu terenów wiejskich. A poza tym nie ma nic. Nie ma też pani, z którą mieliśmy robić ten cholerny chleb. Nie ma, bo musiała pojechać do miasta wyrobić dowód osobisty, bo poprzedni jej się zgubił. Wydaje się, że to rzeczywiście bardzo pilna sprawa – zapewne bez tego dowodu pani nie mogłaby robić swojego chleba z yuki. Nic to. Pacharito z szerokim uśmiechem nas informuje, że niestety, no posible, nie da się, no ale not łory maj frend, popłyniemy do innej wioski Siona i tam będziemy robić chleb. No to płyniemy. Pacharito chyba czuje powagę chwili, bo mniej gwiżdże. Dopływamy i już od brzegu widać, że tutaj chleb z yuki robią. A po czym widać? Ano po tym, że przy brzegu stoi kilka łódek takich frajerów jak my co to przyjechali robić chleb z yuki. A to oznacza czekanie. Zatem czekamy. Ta wioska jest znacznie okazalsza – mają nawet kanalizację w postaci rury odprowadzającej kupy z domu do rzeki. Gromadka dzieci siedzi na ławkach z gromadką psów. Kurczaki gonią się wzajemnie. Ot, typowy widok w Ekwadorze. W ramach oczekiwania na pieczenie chleba Ptaszek przynosi dmuchawki. Dmuchamy sobie w najlepsze próbując trafić do małego celu. No i wreszcie trafia Giie. Ale fakt, że trafił, wiele nie zmienia – Pacharito gdzieś poszedł, a my dalej dmuchamy, z coraz mniejszym entuzjazmem. Dzieje się niewiele, a tu już druga i robi się głodno. W wiosce niestety nie ma sklepu – to znaczy jest, ale można w nim kupić tylko piwo. Do jedzenia nic. Wreszcie pada komenda, że już możemy iść robić chleb. No to idziemy. Jedyna bodajże pracująca w wiosce osoba, Margareta, wyrywa yukę z korzeniem, z którego robi się mąkę. Potem bulwy tego korzenia odcina, obiera, ściera, wyciska, rozsypuje, smaży i… już mamy pyszny chlebek No dobra: chlebek o smaku styropianu. Pacharito jest zaopatrzony: ma dużą puszkę tuńczyka, marmoladę i ostry sos z papryki. Wszyscy chcą z tuńczykiem, więc już za chwilę go nie ma (tuńczyka niestety – Pacharito wciąż tam jest), co po trosze nie dziwi – jedna puszka tuńczyka na 10 osób to najczęściej okazuje się być niewiele. W środku konsternacji okazuje się, że Pacharito na szczęście ma dla nas na obiad jakieś lunchboxy. Zjadamy, płacimy po 3 $ i idziemy do łódki. No prawie do łódki, bo po drodze przerwa. Przerwa musi być, bo Pacharito musi z koleżkami wypić piwo. Wypija więc, wsiadamy i płyniemy w inne miejsce rzeki, gdzie ponoć jest szaman. Ale nie ma pewności, bo niektórzy mówią, że pojechał z tą panią od dowodu do miasta. Ale nie wiadomo. Suspens jak u Hitchcocka – pierwsza klasa. Dobijamy. Szaman jest! Właśnie jakaś poprzednia ekipa zaczęła z nim spotkanie. Dołączamy. Szaman ubrany jest z czapkę, która wygląda jak z bazaru od Chińczyków, chociaż twierdzi, że to pióra tukana, a wbił je w czapkę, bo ta czapka tak właśnie wyglądała w jego wizjach, które ma jak się napije ayahuaski. Szaman opowiada o swoim życiu – niewiele opowiada, ale na szczęście siedzący obok tłumacz szamańsko-angielski (ponoć hiszpańsko-angielski) jest dużo bardzie kreatywny i sporo dodaje od siebie. I powstaje całkiem ciekawa historia. Na koniec szaman szuka ochotnika do swojej ceremonii. Bartek zgłasza się w tempie światła i już po chwili siedzi przez szamanem, który zamiata go bukietem z liści i coś nad nim mamrocze. Jak się okazało następnego dnia – skutecznie, bo dostał wtedy dwa granty. 3 dolary od głowy wydane u szamana były dobrą inwestycją wink. Wsiadamy następnie do łódki i płyniemy do obozowiska. A po dopłynięciu Ptaszek ogłasza czas wolny. Jaki znowu czas wolny? A co tu niby robić przez 3 godziny dzielące nad od kolacji? Nerwowo wyjadamy resztki ciastek: karmią tu dobrze, ale ilościowo skromnie. Wreszcie nadchodzi czas kolacji, a po nim nie pozostaje nic jak tylko iść spać. No prawie – jeszcze przed pójściem spać oglądamy zalegającego w wodzie pod kuchnią kajmana. To pewnie ten kajman którego od trzech dni pukaniem w łódkę usiłował przywołać Ptaszek.
kalarepa78
[rozkręcił się chłopak icon_wink.gif]

Dzień 10 – poranne obserwowanie delfinów i przejazd do Papallacty, 18 lipca
Noc nie była do końca spokojna. Budzę Bartka w środku nocy, bo coś jakby chrobotało. Mój mąż każe mi iść spać i nie marudzić – to na zewnątrz. Ale nie: ja to wiem – to nie jest na zewnątrz! To dochodzi ze strony naszej kurtki! W efekcie intensywnych bodźców dźwiękowych mąż wreszcie udaje się w kierunku kurtki mamrocząc „chrobota, chrobota, chyba w głowie! Proszę bardzo, gdzie chrobota?”. To rzekłszy podnosi z wieszaka kurtkę, spod której ucieka mysz. Mysz, która po wyjedzeniu amerykańskiej czekolady wyczuła resztki naszych ciastek. Aby uniknąć kolejnej wizyty myszy Bartek resztki ciastek wraz z foliową torebką w której były wyrzuca przed domek i idziemy znów spać. Ale nie na długo – mysz najwyraźniej nas polubiła i przychodzi jeszcze kilkakrotnie. Jak się wreszcie okazuje, polubiła nie nas, tylko paskudne serowe herbatniki, których jedna zapomniana paczka zalegała gdzieś w kącie, drażniąc jej nozdrza. Dopiero kiedy po którejś próbie odgonienia myszy latarką i machaniem łapą ciastka dołączają do resztek magicznej torby przed dom, mysz obraża się i już nie wraca. Budzimy się wczesnym rankiem – o 6.00 wypływamy po raz ostatni łodzią na lagunę, obserwować o świcie ptaki. No i po raz trzysta czterdziesty szósty szukać delfinów i kajmana. Taktownie nie wspominaliśmy Ptakowi, że kajmana już widzieliśmy, a on nie, tra la la. No więc wypływamy. Darujmy sobie opis zachowania Pacharita podczas tej podróży – tu nic nowego byście nie przeczytali. Wschód słońca – śliczny. Ptaki – trudno powiedzieć, bo ich nie było. To znaczy były: jeden „śmierdzący indyk” (czyli stinky turkey – to tam wszędzie lata po puszczy; swoją drogą troglodyta Parachito sprzedał nam historię, że ten ptak źle pachnie, bo ma dwa żołądki, przy czym jeden służy tylko i wyłącznie do produkcji i wypuszczania w kierunku odbytu bąków), jeden jakiś mały żółty. I jakieś coś co leciało ze 3 kilometry od nas. Ptaszek kazał na tę okoliczność zatrzymać łódź i rzekł, że tam, o właśnie tam, te trzy kilometry od łódki, to jest papuga makao. Zgodziliśmy się z tą błyskotliwą myślą – zapewne zgodzilibyśmy się także gdyby powiedział, że to któraś z ekwadorskich świń na sznurku się odczepiła i właśnie podskakuje wysoko, hej wysoko, na trampolinie rzecz jasna, a ponieważ odbija się niesymetrycznie to wygląda jakby latała. Na pocieszenie koło nas pływają delfiny – na oko ze dwa. Wprawdzie te które widzieliśmy kiedyś ze statku na Galapagos pływały bardziej widowiskowo – takie klasyczne, dwa, synchronicznie płynące delfiny, a te bardziej się bawią, czy pluskają, ale zawsze to coś. Wracamy do obozowiska w sam raz na pożegnalną jajecznicę. W trakcie konsumpcji okazuje się, że tej nocy nie tylko nas odwiedziła mysz – odwiedziła też jeszcze jednego chłopaka z Izraela. Niestety, on swoje toffi miał w plecaku – koniec historii jest taki jak u gładkich Amerykanów. Powoli pakujemy wszystkie rzeczy na łódkę płynącą w kierunku cywilizacji. No i ruszamy – półtorej godziny pangą w kierunku mostu na rzece Cuyabeno, skąd autobusem mają nas odwieźć do Lago Agrio. Ale to Ameryka Południowa, więc ci co mają nas odebrać i zawieźć autobusem na dworzec w Lago Agrio mogą przyjechać po 5 minutach, godzinie, albo trzech choć teoretycznie powinni już tam czekać. Pacharito twierdził, że autobus z Lago Agrio do Quito o 14.20 zawsze czeka na ludzi wracających z wyprawy do dżungli. Dziś już wiemy, że to nie była prawda: o 14.20 nie ma autobusu. Jakoś nas to nie zdziwiło. Profilaktycznie więc kiedy przy moście zatrzymuje się autobus transportu publicznego do Lago Agrio, natychmiast do niego wsiadamy – wszyscy poza gładkimi chłopcami. Im się nie spieszy – wykupili podróż samolotem, a samolot leci wieczorem, więc i tak zdążą, a chociaż przyoszczędzą – po 3 dolary na głowę. Jedziemy więc z parą Hiszpanów, parą Francuzów i chłopakiem z Izraela. Mamy takiego kolegę, który uważa, że pociągi osobowe powinny być droższe od ekspresów, bo dłużej jadą, a więc jest dłuższa przyjemność jazdy. Gdyby zastosować tę metodę, ten autobus kosztowałby jakieś 10 razy więcej. Dokładnie o 12.55 Bartek zapytał czy długo jeszcze będziemy jechać. Pan powiedział, że nie – o pierwszej, góra 15 po pierwszej będziemy na miejscu. Mniej więcej za dziesięć druga zaczęły nam puszczać nerwy: autobus wciąż jechał, a koło 14.00 mieliśmy wskoczyć na dworcu w Lago Agrio do autobusu do Quito. Właściwie to nie do Quito – w kierunku Quito, ale wysiąść po drodze w Papallacta, miejscowości źródeł termalnych, którą wyszukali Alba i Giie. Ale póki co jeszcze nie dojechaliśmy do Lago Agrio. Wściekły Bartek stał nad kierowcą i patrzył na niego groźnie. Ten chyba to wyczuł, bo za 5 druga powiedział Bartkowi, że już, już jedziemy na dworzec, tylko on jeszcze na chwilkę skoczy… zatankować autobus. Wiele niemiłych rzeczy wówczas usłyszał. Że to nie do pomyślenia, że Bartek porozmawia z jego szefem i że na pewno go zwolnią, że właśnie przez takich jak on Ekwador jest krajem rozwijającym się, a nie rozwiniętym. Facet wziął wszystko na klatę, po czym spokojnie podjechał pod dystrybutor. Jak już zatankował pół baku za 10 dolarów ruszył niespiesznie. Przy wjeździe na dworzec zaczęło nas rozrywać, kiedy z budki wyszedł policjant i zaczął sprawdzać dokumenty wozu, prawo jazdy i wiele, wiele innych. Wściekły Bartek rzucił do siedzącej obok, na oko sensownej kobiety, że nie wie jak ona wytrzymuje w tym kraju. Na co pani spokojnie odrzekła „muszę to jakoś znosić”. I tyle. Wreszcie otworzyły się drzwi. Była 14.10, autobusu w kierunku Quito nie było. Ludzie na dworcu orzekli, że jeszcze nie było, bo on skądś tam przyjeżdża, a więc może się spóźnić. Zatem pędem do kasy po bilety, ale biletów nie ma. Kiedy rozważaliśmy czy kupić je na kolejny autobus za godzinę, okazało się, że ten z 14.00 właśnie podjechał i można do niego spokojnie wsiadać, nawet jak się nie ma biletów. No to wsiedliśmy, a jak ruszył zapłaciliśmy chodzącemu po autobusie zbieraczowi kasy i tyle. W międzyczasie kierowca przy przyjmowaniu plecaka do bagażnika krzyknął żeby Bartek trochę bardziej uważał. Po przyjrzeniu się sprawie okazało się, że wrzucając plecak prawie zmiażdżył podróżujące już w środku bagażnika obok dwie kury. Żywe… Daleko nie ujechaliśmy, kiedy trzeba było wysiąść na kolejną kontrolę policyjną. Nie wiemy skąd pzrekonanie, że jak się sprawdzi paszporty i zapisze dokąd jedzie ktoś, kogo nazwiska mundurowi nawet nie umieją przepisać, to będzie bezpieczniej. No ale nic to. Problem tylko w tym, że jak wróciliśmy do autobusu nasze miejsca były już zajęte… Po małej aferze znaleziono nam miejsca: jedno koło antypatycznego dziada i jakiegoś kolesia, który jadł z torby śmierdzące mięsna specjały. Drugie – do spóły z jakąś panią na czymś, co okazało się być łóżkiem na którym śpi odpoczywający w czasie jazdy drugi kierowca – a jedzie dwóch, bo trasy są długie. To i tak lepiej niż nasi Hiszpanie – dla nich miejsc zabrakło, ale kierowca z polotem wyjął z bagażnika dwa plastikowe stołki i ustawił im w przejściu po zydelku… 5 godzin jazdy na stołku – to jest coś… Francuzi jechali „piętrowo” – siedząc sobie wzjamnei na kolanach. Mniej więcej na godzinę przed dojazdem do Papallacta kierowcy kazali nam opuścić „łóżko”, bo jeden szedł spać. Przekwaterowali nas na jakiś koszmarnawy zydel, czy też pseudoławkę w kabinie kierowcy – głębokość siedziska: 10 cm, pasy bezpieczeństwa: brak, odległość od przedniej szyby: 50 cm… A pan kierowca i jego kumpel od pobierania kasy za bilety byli bardzo rozmowni. Z ciekawszych historii, dowiedzieliśmy się dlaczego pan kierowca nie ma żony. A nie ma, bo kobiety w Ekwadorze są ciągle nagrzane, więc jak on by wyjechał do pracy to ona by się puszczała z innym. A tak – nie ma kłopotu i może sobie spokojnie, bez stresu, prowadzić swój autobus po wąskiej górskiej drodze, gdzie z jednej strony ściana na 3500m, a z drugiej strony przepaść na kilkaset. Dojechaliśmy i razem z Hiszpanami udaliśmy się szukać noclegu. Poszło w miarę łatwo, choć cena za norę bez ogrzewania, w której okazało się być koszmarnie zimno, była nieco wygórowana. Ale tak to już bywa w „uzdrowiskach”. Żeby więc w nocy nie zamarznąć, przed snem udaliśmy się do otwartego basenu. Tam każdy hotel czy hostel ma takowy, z wodą termalną, temperatura – na oko koło 40 stopni… To był bardzo miły akcent po dniu spędzonym w towarzystwie kur, konsumentów śmierdzącego mięsa oraz nawiedzonych kierowców. Grzaliśmy się w wodzie, chłopaki pili ekwadorskie piwko i gadaliśmy sobie o wszystkim.
kalarepa78
Mam wrażenie, że już nikt tego nie czyta, ale skoro już zaczęłam tu pisać, to wklejam opis dwóch kolejnych dni.

Dzień 11 – kąpiel w wodach termalnych Papallacty i kolonialne Quito, 19 lipca
O 6.30 budzi nas dźwięk motoru i smród spalin. Chwilę można przeżyć, ale to trwa i trwa… Bartek postanawia temu zaradzić i po kwadransie spalinowej inhalacji wychodzi przed hotel. Kierowca autobusu zaparkowanego tuż pod oknami rozgrzewa sobie silnik, a w środku autobusu rozgrzewa sam siebie. To niestety plaga: ceny benzyny wręcz proszą o to by tej benzyny wypalać jak najwięcej – za marne kilka dolców można przejechać duuużo kilometrów, a widok kierowców tankujących za dwa dolary nie należy do rzadkości, bo za dwa dolce to na stacji benzynowej w Ekwadorze jesteś panem. Bartek wchodzi do autobusu i informuje pana, że to nieładnie budzić ludzi warkotem o tej porze i zasmradzać im pokoje, po czym zdziwionemu facetowi przekręca kluczyk w stacyjce. Pan coś pokrzykuje, Bartek odkrzykuje i wysiada. Autobus już nie smrodzi. No ale jak już się obudziliśmy to szkoda czas marnować – w końcu hotel ma swój basen termalny na dworku, otwarty całą dobę. Szybciutko przez panujący na dworze ziąb przebiegamy do basenu i rozkosznie pławimy się w 40-stopniowej wodzie. Ale niezbyt długo, no bo, tak tak, czasu szkoda. Wracając do pokoju budzimy Hiszpanów (to właściwie już rytuał – każdego wieczora w dżungli prosili żebyśmy ich obudzili następnego dnia), pakujemy się i idziemy na śniadanie. A co na śniadanie? Ależ oczywiście że jajecznica i sok owocowy. Zjadamy, zostawiamy walizki w hotelu i idziemy do prawdziwych źródeł termalnych w Papallacta. Za jedyne 7,50 $ przez trzy godziny (nie ma limitu czasu, ale zostając dłużej człowiek ryzykuje że zmieni się w żabę) spędzamy czas przemieszczając się między ślicznymi, czyściutkimi basenami o temperaturze wody od kilkunastu do ponad czterdziestu stopni, położonymi w równie ślicznej kotlinie. Słońce świeci, woda pluska, ludzi jeszcze nie ma dużo, ale z czasem przybywają. A Alba, Giie i my co chwila stwierdzamy, że jest jeszcze jakiś basen w którym nie byliśmy, więc chodźmy go przetestować. Trudno powiedzieć jak to się stało, że zrobiło się nagle wpół do pierwszej. Zbieramy się, po drodze zabieramy plecaki i jedziemy na przystanek żeby wsiąść do autobusu jadącego do Quito. Autobusy w Papallacta mają jeden feler: jeżdżą często ale nie z Papallacta tylko przelotem, skądś tam. A to oznacza, że w każdym jest pełno ludzi i dwie godziny do Quito będziemy musieli spędzić na stojąco (kierowca był jakiś nieprzygotowany – nie miał stołków ani innych udogodnień dla nowych pasażerów). Po godzinie autobus nieoczekiwanie zjeżdża z drogi. Postój? Kontrola policyjna? Kierowca idzie po gazetę? Ale czemu kierowca każe zamknąć okna? Mała zgadywanka. Przed czytaniem dalej pomyśl, dlaczego kierowca autobusu rejsowego każe pozamykać okna zjeżdżając na postój. Gotowi? Otóż… zjechaliśmy do myjni. Do autobusu podchodzi kilku ludzi z wiadrami i wężem ogrodowym i zaczynają go myć. Bartek pyta kierowcę dlaczego właśnie teraz, z autobusem pełnym pasażerów w drodze do Quito, postanowił umyć autobus? A kierowca na to ze stoickim spokojem i niezbitą logiką odpowiada, że tak, właśnie teraz, bo potem przed Quito już nie ma żadnej myjni… Istotnie – to jest mocny argument. Po zmyciu piany z okien ruszamy dalej i po jakimś czasie dojeżdżamy do Quito. Tam jeszcze przesiadamy się w lokalny autobus, potem w taksówkę i wreszcie docieramy na Mariscal, dzielnicę z niewiadomych powodów uważną za elegancką, gdzie znajduje się „nasz” hostel. Nasz, bo już tam spaliśmy pierwszego dnia, dziś będziemy tam spać znowu, czeka tam na nas nasz zostawiony na przechowanie plecak a także uprane ubrania, które zostawiliśmy w przelocie między Galapagos a dżunglą. Żegnamy się z Albą i Giie – oni spędzają weekend ze znajomymi, a potem jadą na wybrzeże. My wybrzeże odpuszczamy – byliśmy już na Galapagos, więc póki co wybieramy centralną część Ekwadoru. Jest coś koło 16.30, nie jedliśmy jeszcze obiadu, a ile można jechać na jednej jajecznicy? Wsiadamy do taksówki i jedziemy zwiedzać zabytkową część Quito no i koniecznie coś zjeść – przecież tam na pewno jest masa knajp dla masy turystów! Trasa 4 kilometrów – to powinien być błysk. Ale nie jest – w Quito zawsze i wszędzie są korki, czemu trudno się dziwić przy takich cenach benzyny. Wysiadamy koło teatru narodowego. A może coś dziś grają i poszlibyśmy do teatru? W kasie dowiadujemy się, że w Teatro Variedades, takiej jakby małej scenie, jest dziś koncert zespołu o wdzięcznej nazwie „Tygrysy z Chaulafan” czy jakoś tak. Bilety – jedyne 10$. No to kupujemy. Ale koncert jest o 19.30, więc idziemy zwiedzać i jeść. Tak jedno jak i drugie idzie nam średnio. Kolonialna część Quito, delikatnie mówiąc, nie zachwyca nas, a zjeść można właściwie tylko kurczaka z fast foodu albo nieśmiertelną empanadę. Po dłuższym spacerze znajdujemy wreszcie knajpę z normalnym obiadem. Jemy i łazimy dalej, ale dalej wcale nie jest ładniej – ruch i spaliny bardzo nas męczą, nie ma żadnej wydzielonej strefy dla pieszych, nasuwają nam się porównania z peruwiańską Arequipą, przy której Quito wypada słabo . Powoli więc kierujemy się w kierunku miejsca koncertu – mają wpuszczać od 19.00. Ale jeszcze jest chwila więc w europejsko wyglądającej kawiarni jemy ciastko i pijemy sok. Ciastko jest pyszne – nareszcie! Punkt 19.00 pojawiamy się pod teatrem, ale tu dla odmiany jest opóźnienie i wpuszczać będą dopiero po 19.20, ale pan z ochrony zachęca żeby stanąć i zacząć tworzyć kolejkę – potem dostaniemy się na lepsze miejsca. Bartek tłumaczy mu, że nie, nie będziemy stać bo idziemy się przejść i niech on z łaski swojej zajmie nam miejsce. Ochroniarz na to że nie, bo potem ludzie będą do niego mieli pretensje że nas wpuszcza bokiem. Bartek nic nie mówi tylko patrzy na niego znad okularów, odwracamy się i idziemy na spacer. Kiedy wracamy po kwadransie ochroniarz przechodzi wzdłuż kolejki i każe się wszystkim cofnąć, bo tu przyszli państwo co byli wcześniej i zajęli sobie kolejkę. Ludzie się cofają, a my stwierdzamy, że jednak opóźnienie się dalej opóźniło i wpuszczają dopiero po kolejnym kwadransie. Szybko zajmujemy miejsce z przodu – i na szczęście z boku. Publiczność schodzi się jak zwykle niespiesznie, wreszcie wszystko się zaczyna. Na scenę wychodzi Pięciu Niezbyt Muzykalnych Ludzi. I zaczynają szarpać druty. Oni nie grają i nie śpiewają. Oni zawodzą. W przerwach między zawodzeniem coś niewyraźnie mówią. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że są bardzo światowi i wrócili właśnie z trasy z Cuenki – to trochę tak jakby właśnie zakończyli tournée po Mazowszu. Nie ma co – mamy szczęście doprawdy że taki nam się świetny koncert trafił. Dopiero pod koniec ich występu okazuje się, że to był tylko support. Liczymy po cichu, że gwóźdź programu, czyli tygrysy, będą lepsze. Ale na „tygrysy” trzeba poczekać – po zejść supportu jest przestawianie mikrofonów, odsłuchów i w ogóle masa dziwnych operacji. Wreszcie wychodzą i po pięciu minutach już wiemy, że źle zainwestowaliśmy tym razem nasze dolary. Wytrzymujemy jeszcze kilka nudnawych utworów i po cichu desantujemy się na zewnątrz. Możemy więc teraz się chwalić, że byliśmy na koncercie Prawdziwego Ekwadorskiego Zespołu (wliczając support to nawet dwóch), tyle że tak naprawdę to była wielka kicha i głównie cały czas huczy nam w uszach. Wsiadamy w taksówkę – taksówkarz jest zdziercą i żąda zawyżonej ceny za podwiezienie nas do hotelu, bo tłumaczy że teraz obowiązuje cena wieczorna. Ponieważ jednak nienależnie pobrana zwyżka wynosi dolara, nie prowadzimy dalszych negocjacji i wsiadamy żeby jak najprędzej udać się spać. Taksówka ma przewagę nad autobusem: są w niej miejsca siedzące. I to nie na stołkach. I nie trzeba jechać piętrowo. A w bagażniku nie ma kur. 100% luksusu.

Dzien 12 – równik i targ w Otavalo, 20 lipca
O 7.00 jesteśmy na Plaza Foch (uwielbiamy wymawiać tę nazwę tak, jak czyta się ją po polsku), gdzie czeka na nas busik, którym pojedziemy na sobotni targ w Otavalo. Oprócz nas – dwie wyglądające na studentki Brytyjki oraz amerykańska pielęgniarka z Florydy. Naszym przewodnikiem jest dziś Wilson – ubrany w czerwone poncho ekwadorski mieszkaniec natywny (nie wolno mówić „Indianin”!). Wilson to zdecydowanie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy przewodnik, z jakim mamy tu do czynienia. Zanim wyjedziemy z Quito już zdąży nam opowiedzieć, po czym odróżnić mieszkańców sierry z południa od tych z północy (jedni mają czerwone, a drudzy – niebieskie poncha), jak to jest z jedzeniem świnek morskich w Ekwadorze i co można zrobić z agawy. Jego angielski jest bardzo przyzwoity, choć zdarza mu się powiedzieć „ta skała to cytryna” (gra słów – ang. „lemon”, zamiast „lime”). Pierwszy przystanek w drodze do Otavalo – równik czyli środek świata. Słońce pięknie świeci. Robimy sobie zdjęcia stojąc każdą nogą na innej półkuli i słuchamy superinteresujacego wykładu. Wiecie, jak powinien być zorientowany globus/mapa, żeby oddać położenie Ziemi względem słońca? A jakie konstelacje gwiazd (typowe dla której półkuli widać z równika)? Za nami – majestatyczny wulkan Cayambe. Jedziemy dalej w cieniu wulkanów Pichincha, żeby zatrzymać się u wytwórcy kapeluszy Panama, które wcale nie pochodzą z Panamy, a z Ekwadoru właśnie. Nie dajemy się skusić na takie, co to po złożeniu przechodzi przez męską obrączkę, decydujemy się na bardziej ekonomiczną opcję. Droga wije się wśród wulkanicznych wzgórz. Kolejny przystanek – fabryka biszkoptów. Prawdę mówiąc są niezbyt smaczne – tłuste i niesłodkie. I wreszcie – targ w Otavalo. Feeria barw. Jest tu prawie wszystko – swetry w lamy, pasiaste hamaki, poncha, torebki, szale, koce, wściekle kolorowe czapki, rękawiczki, anyżki na pół dłoni i trzydziestocentymetrowe kawały kory cynamonowej oraz oczywiście – alejka z miejscowym jedzeniem. Zaopatrujemy się torbę i zaczynamy ją zapełniać dobrem wszelakim. Dzięki Ci linio KLM za duży limit bagażu icon_wink.gif Bartek jest w swoim żywiole – targuje się zażarcie, a torba robi się cięższa i cięższa. Początkowo nosimy się z zamiarem zjedzenia tu lunchu, ale cóż... je się też oczami, a tu gotuje się „na oczach klienta” i moje oczy jednak mówią „nie”. Po trzech godzinach wracamy do Quito. Ale Wilson ma dla nas kolejną niespodziankę – zatrzymujemy się przy lagunie w kraterze wulkanu. Jest piękna! I na tyle duża, że pływa sobie po niej całkiem spory statek. Jest coś niesamowitego w tym, ze najpierw wybucha wulkan, a potem – w jego kraterze pojawia się bogata w minerały woda. Cieszy nas, ze tak tu ładnie, zwłaszcza, że laguna Quilotoa, którą zobaczymy jutro jest ponoć jeszcze piękniejsza. Przy okazji Wilson opowiada nam trochę o sobie – jak pracował jako nauczyciel w biednej społeczności w północnej sierrze i jak był wolontariuszem współpracującym z amerykańskim lekarzem w innej biednej wiejskiej okolicy. Wreszcie po południu wracamy do Quito. Kolacja i kolejna próba przepakowania – upieram się, że nawet w góry damy radę pojechać tylko z jednym dużym plecakiem. Oddajemy brudne ciuch do hostelowej pralni i robimy rezerwację na za ostatnią noc w Ekwadorze. A teraz – czas do łózka, bo nasza jutrzejsza wycieczka zaczyna się już o 6.00!
yellow
ja czytam icon_smile.gif w przerwach między przeprowadzkowym pakowaniem ...i zielenieje z zazdrości:P
paulap
Kochana, czyta, czyta. Z tchem zapartym icon_biggrin.gif
malgosia1968
ja czytam, z zapartym tchem i czekam na cdn
agnese
ja to bym chciała foty
kalarepa78
Yellow! Don'to go green! :-* Na wszystko przyjdzie czas! Teraz rozpakowuj pudła i pomyśl KIEDY!

Przepraszam, ale napiiszę to po raz ostatni - nie mam kiedy przyciąć zdjęć do wymaganego formatu, zapraszam na fb icon_smile.gif
Ciocia Magda
CYTAT
Punkt 19.00 pojawiamy się pod teatrem, ale tu dla odmiany jest opóźnienie i wpuszczać będą dopiero po 19.20, ale pan z ochrony zachęca żeby stanąć i zacząć tworzyć kolejkę – potem dostaniemy się na lepsze miejsca. Bartek tłumaczy mu, że nie, nie będziemy stać bo idziemy się przejść i niech on z łaski swojej zajmie nam miejsce. Ochroniarz na to że nie, bo potem ludzie będą do niego mieli pretensje że nas wpuszcza bokiem. Bartek nic nie mówi tylko patrzy na niego znad okularów, odwracamy się i idziemy na spacer. Kiedy wracamy po kwadransie ochroniarz przechodzi wzdłuż kolejki i każe się wszystkim cofnąć, bo tu przyszli państwo co byli wcześniej i zajęli sobie kolejkę.


boskie, zaśmiałam się w głos icon_lol.gif icon_lol.gif icon_lol.gif od dziś zaczynam trenować patrzenie znad okularów!

W ogóle to widzę, że wyprawa do Ameryki Południowej wymaga sporego treningu cierpliwości - muszę tę opowieść pokazać mojej siostrze, która się tam odważnie wybiera, a tymczasem nawet w Polsce wszystko ją wkurza.
Ciocia Magda
CYTAT
Kolejny przystanek – fabryka biszkoptów. Prawdę mówiąc są niezbyt smaczne – tłuste i niesłodkie.

bo może to były takie amerykańskie biscuits? - ani biszkopt, ani herbatnik, tylko coś a la bułka z ciasta francuskiego, przypominająca angielskie scones. W Stanach podają to na śniadanie, do jajecznicy i bekonu.
kalarepa78
CYTAT(Magda EZ @ Wed, 14 Aug 2013 - 11:56) *
bo może to były takie amerykańskie biscuits? - ani biszkopt, ani herbatnik, tylko coś a la bułka z ciasta francuskiego, przypominająca angielskie scones. W Stanach podają to na śniadanie, do jajecznicy i bekonu.


Dokładnie to! Prawdę mówiąc - paskudne!

A siostra niech ćwiczy cierpliwość KONIECZNIE, my tym razem i tak mielismy mało skrajnie irytujących sytuacji, ale to, co nas spotykało czasem w Peru i Boliwii: icon_rolleyes.gif
Mafia
Czytamy czytamy. icon_smile.gif Niestety nie jesteśmy znajomymi na f. Wklej te zdjęcia. icon_wink.gif
kalarepa78
Nie wkleję 29.gif Przez pozostałych 49 tygodni w roku dopisek BEZ DZIECI mnie nie obowiązuję. Piszę PW

Dzień 13
Z tym samym biurem co wczoraj znów jedziemy na objazdową wycieczkę, tym razem do laguny Quilotoa. Komplikacja polega na tym, że po wycieczce nie wracamy do Quito tylko zostajemy w… no właśnie, nie wiadomo jak to nazwać. Po hiszpańsku się to nazywa „hosteria”. Zajazd? Pensjonat? Ale to nie oddaje zupełnie charakteru takich miejsc, których tu trochę jest. Chodzi o nieduży hotelo-pensjonat położony na dawnym siedlisku, a powstały z przekształcenia dawnego budynku „Pana” w obecny użytek. No więc po powrocie z laguny w takie właśnie hosterii należącej do „naszego” biura(bo już tak o nim zaczynamy myśleć, jako że pomagali nam rezerwować większość rzeczy poza Galapagos)., gdzieś w środku Sierry A to oznacza, że jeden plecak, torbę oraz nowo nabytą panamę zostawiamy w hostelu, a resztę zabieramy do autobusu. Tym razem przewodnik nazywa się Luis i na oko wygląda na mało rozgarniętego – nie to co Wilson. Gada głównie z kierowcą i w ogóle jest taki sobie. A wycieczka sporo większa – kilkanaście osób żądnych widoku turkusowej wody wypełniającej lagunę. Jedziemy na południe od Quito. Już samo miasto jest położone na prawie 3000 n.p.m., a laguna położona jest na 3800. Po niecałej godzinie zjeżdżamy z głównej drogi, Panamericany, i kierujemy się na boczne dróżki przecinające obszary między wulkanem Los Ilinizas (ale o tym jeszcze później) a innym wulkanem El Corazon. I jedziemy. Autobus pnie się coraz wyżej – na wysokości ponad 4000 jest już całkiem chłodno, a my zatrzymujemy się żeby odpękać pierwszy punkt programu: „Visitar una tipica familia indigena”, czyli zobaczyć jak żyje typowa miejscowa rodzina. Maksymalna Cepelia. Starszy pan z – chyba – wnuczką, oboje owinięci w do bólu kolorowe poncza i w typowych kapeluszach stoją i pozują do stu tysięcy zdjęć z turystami, powtarzając za każdym razem sakramentalne „czicza” żeby mieć na zdjęciu ładny uśmiech. A za nimi ich chatka – jakaś lepianka w środku której gnają dziesiątki świnek morskich pomiędzy dwoma zgrzebnymi łóżkami i niezdarnie skleconym paleniskiem. Gdyby ktoś myślał, że oni tak lubią świnki morskie to trzeba by mu było przyznać rację: oni je lubią, tyle że jeść, a że świnki są dość drogie to ten pan pewnie je co jakiś czas sprzedaje do jakiejś miejscowej knajpy. Całość domostwa przypomina od dawna nie sprzątany chlewik i pojawia się podejrzenie graniczące z pewnością, że oni tak naprawdę to tam stoją od 9.00 do 18.00 (takie office hours), a potem zbierają majdan, wsiadają do swojego 4x4 i jadą do domu na obiad, bo zimno od wiatru to się zaczyna chcieć jeść. Żegnamy miejscową rodzinę wręczając po kilkadziesiąt centów (honor swój mają – niby nic nie mówili, ale wyraźnie byli zadowoleni) i jedziemy nad samą lagunę. Żeby się do niej dostać, z parkingu trzeba zejść całkiem spory kawałek. Nie byłby to żaden problem - no prawie żaden: wiatr wieje że hej, jest ogólnie zimno, a my, źli ludzie, zawsze w takich sytuacjach nie bez rechotu pod nosem obserwujemy jak wycieczkowy lud nie odrobił pracy domowej na temat stopnia geotermicznego i teraz zamienia się powoli w sopelek w swoich sandałkach i fikuśnej koszulce do pępka. Problem prawdziwy jest taki, że droga wygląda jak wydma i każdy krok powoduje że w powietrzu unoszą się ogromne ilości piasku. Staramy się więc schodzić co najmniej kilkadziesiąt metrów za poprzednikiem, żeby tego piasku w miarę możliwości jak najmniej się nawdychać. Laguna jest przepiękna – tak z góry, jak i z dołu. Kiedy wreszcie dochodzimy nad sam brzeg, okazuje się że od miejscowej ludności można wypożyczyć kajak. Pożyczamy więc i przez pół godzinki pływamy sobie kajakiem po turkusowej wodzie wypełniającej wnętrze danego wulkanu. Fajnie jest pływać w wulkanie… Czas powoli się zbierać, ale jeszcze trzeba wyjść. Albo wyjechać! Na dole stoi kilka mułów, które właśnie do tego służą. Ma to tę zaletę, że nie tylko się nie namęczymy (he,he), ale też i mniej nawdychamy piachu – na mule jest wyżej, więc piachu mniej… Miejscowi chcą po 8 dolarów od głowy, udaje się ustalić, że dwie osoby jadą na dwóch mułach za 15$ - mała rzecz a cieszy. Wszelako kiedy dojeżdżamy na górę pani trudniąca się poganianiem mułów żąda… 20$, bo… jesteśmy ciężcy, więc stawka większa! Patrzymy na nią z politowaniem – fakt, ona pewnie waży 1/3 tego co każde z nas, bo ludzie w Ekwadorze są ogólnie dość kieszonkowych rozmiarów i już nie raz był problem ze zdobyciem kaloszy w rozmiarze Bartka (45, nie żeby coś szczególnego), a moje (41) ledwie mieściły się w ich górnych rewirach dostępności. No ale od dołu do góry raczej nie przytyliśmy. Wręczamy 15$, pani odmawia, Bartek kładzie więc 15$ koło niej na kamieniu, wyjaśnia jej, że jest oszustką, a oszustwo jest brzydkie i oszustwa tolerować nie będziemy więc niech lepiej bierze te ustalone 15$ i sobie idzie. Ona nie idzie, ale idziemy my, a ona się za nami tylko gapi i nic nam nie zrobi – jak wspomniano wcześniej, waży gdzieś 1/6 tego co my razem, więc... no właśnie. Na górze czeka na nas lunch. Bartek postanowił być odważny i za drobną opłatą spróbować ekwadorskiej specjalności, czyli świnki morskiej z rożna. Gdyby ktoś pytał jak to smakuje – jak coś między kurczakiem a dziczyzną, ale dokładnie się powiedzieć nie da, bo przede wszystkim na takiej śwince jest bardzo mało mięsa i trzeba by pewnie zjeść ze dwie całe (a nie jedną knajpianą porcję) żeby móc powiedzieć że się choć trochę najadło. Zbieramy się więc i jedziemy dalej. Po drodze jeszcze zawijamy na targ w Pujili. Byliśmy niby w Otavalo, ale w Otavalo można kupić hamaki, swetry, spodnie, słowem: wszystko na co ma ochotę zachodni turysta. Targ w Pujili jest targiem dla miejscowych, więc w oczy rzuca się przede wszystkim feeria kolorów, którymi kuszą wielkie stosy miejscowych owoców i warzyw – począwszy od ziemniaków, poprzez awokado i papaję (3 sztuki za dolara), skończywszy na niezliczonych „cosiach”, które nie wiem jak się nazywają, bo w życiu tego w Europie nie da się spotkać. Owoce owocami, ale można też kupić specjały bardziej dla hardcorowców. Miejscowy ser wygląda nieźle – smakuje, jak się okazało, też. Nie zdecydowaliśmy się za to na zakup bardzo popularnych, sądząc po liczbie sprzedawców, kurzych łapek z grilla. Łapiemy więc awokado, papaję, czerwone banany i wsiadamy do autobusu, który jedzie do hosterii Papagayo (czyli „Papuga”), gdzie będziemy spać przez najbliższy czas. Hosteria stanowi miłą odmianę od dotychczasowych miejsc noclegowych: nie jest najtańsza, ale za to jest czysto, pokoje są gigantyczne i pachnące świeżością, za oknem chodzą konie, a obok ich wybiegu stoi kilka lam i alpak, woda jest naprawdę ciepła, a w malutkim pawilonie czeka jaccuzi. No i jest restauracja, w której chciałoby się zjeść prawie wszystko co mają. Zatem zjadamy kolację, wskakujemy do jaccuzi,które stoi w osobnym ośmiokątnym budynku z widokiem na świecący na niebie księżyc a potem do wielkiego, czystego łóżka, w którym o dziwo sprężyny nie wchodzą nam w zadki, a kołdra nie ma dziur.
kalarepa78
Dzień 14 - schronisko pod Illinizami, 22 lipca
Dziś nasz wielki dzień: idziemy na pięciotysięcznik. Ilinizas Norte ma 5126m i „żeby na nią wejść nie są potrzebne żadne szczególne umiejętności i każdy kto ma przynajmniej przeciętną kondycję może zdobyć szczyt” Ha, czyli to o nas! O 7.00 już po śniadaniu (normalnie jest wybór śniadań, ale o tej porze… tak, tak – tylko jajecznica) ma przybyć Sergio, czyli nasz przewodnik. Z Sergiem pojedziemy terenówką na odległy o jakieś 20 kilometrów parking pod „szlakiem” a potem w górę. Sergio przybywa, przybywa też Luis (jakiś inny – nie ten co wczoraj), bo się komuś pogibało w biurze i nam zarezerwowali dwóch przewodników. Trudno powiedzieć dlaczego szczęśliwcem który będzie nas prowadził zostaje w końcu Sergio – ciągnęli zapałki? Rzucali monetą? Czerwone wygrywa, czarne przegrywa i Luisa po drodze odwieziemy do domu. Odwieziemy, jeśli odpali samochód, bo jak się okazuje, od czasu gdy któryś z przewodników po fajrancie pojechał służbowym autem do domu i złapał po drodze dzwona, samochody firmy mają blokadę zdejmowaną przez GPS przez jakąś szychę z Quito. Szycha wreszcie po nerwowych telefonach zdejmuje blokadę i jedziemy – na parking na wysokości około 3800. Pogoda ładna – po co te kurtki i czapki to ja nie wiem (tzn. Bartek nie wie, bo ja wiem doskonale icon_razz.gif)). Ruszamy. Jest trochę jak w Bieszczdach, poza tym, że się czuje jednak tę wysokość. Ale jest pięknie – nie pada, dość ciepło i w ogóle miło. A my idziemy sobie, idziemy, i z czasem robi się coraz mniej miło. Jest ładnie, ba – jak się obejrzeć w dół to nawet pięknie, ale cholernie ciężko, choć wcale nie stromo. Pojawia się lekki wietrzyk – zefirek taki. Na chwilę, bo z czasem zefirek zaczyna się zmieniać w wietrzysko. W górze ośnieżony szczyt Ilinizas Sur i – na oko – zadziwiająco bliski i osiągalny w kilka minut szczyt Ilinizas Norte. Trudno powiedzieć kiedy, ale droga wyglądająca jak w Bieszczadach doznaje nagłej zmiany. Rośliny znikają, a wokół pojawia się czarny piach, dużo piachu. Co gorsza, piach też pod naszymi nogami – taki czarny, brudny, a w nim małe kamyczki. Wiatr przypomniał sobie że żyje, a kurtki nagle okazują się jednak przydatne. Piarg po którym idziemy robi się koszmarny. No tak – jak popatrzeć w dół to nadal pięknie, ale jak popatrzeć przed siebie to widać niekończącą się jakby ścianę piachu poprzeplatanego małymi kamyczkami. I na tej ścianie my. Do schroniska, które jest troszkę dalej niż w połowie drogi (w sensie typowego czasu przejścia) są z dołu raptem 3 kilometry, z czego pierwsza połowa to miły bieszczadzki spacer o małym nachyleniu, a większość z 800m wysokości na jaką trzeba się wspiąć do schroniska przechodzi się po tej drugiej połowie – 1,5 albo troszkę więcej kilometra piargu. Idziemy, a właściwie prawie czołgamy się coraz wolniej, postoje są coraz częstsze, wreszcie udaje się dojść do schroniska. Schronisko puste i malutkie – w środku dwóch facetów z obsługi. Ale już kilka minut po nas pojawia się jeszcze dwóch czy trzech ludzi ze swoimi przewodnikami (tu nigdzie nie ma oznakowani szlaków, więc bez swojego przewodnika idą tylko samobójcy i skrajne centusie). Tylko jeden z nich idzie dziś na szczyt. Pozostali będą nocować w schronisku, a drugą część podejścia zrobią jutro. No właśnie: bo to tak należało zrobić, tyle że o tym wiedzieć mógł tylko miejscowy przewodnik albo biuro, a nie my, wzmacniani mantrą z Rough Guide’a. Już od dłuższej chwili wiedzieliśmy, że dojście do schroniska na 4700npm. nam na dziś wystarczy. Jest już koło 13. (wyjechaliśmy z opóźnieniem, potem jeszcze trzeba dojechać, po drodze odwiedzić jakąś budkę-stróżówkę, więc wyruszyliśmy w sumie przed 10.00). Raz, że jesteśmy skonani. Dwa – że jest dość późno jak na wejście na szczyt i zejście jeszcze w bezpiecznych warunkach. Siedzimy w schronisku, gadamy z chłopakami, którzy przyszli po nas i – otwarcie trzeba to powiedzieć – niestety już nie po raz pierwszy czujemy się wiekowo jak emeryci. Prawda jest bolesna – jak na backpackersów to my faktycznie nimi jesteśmy. Niech więc młodzież idzie na szczyt, a my z gracją wrócimy sobie do „Papugi”. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy – kończymy jeść chińską zupę (nie wiem jak to robią, że w schroniskach, zwłaszcza tych z trudniejszym podejściem, jakoś tak ją podają że bardziej smakuje), żegnamy się z chłopakami życząc im miłego podejścia na szczyt i idziemy w dół. Jest jeszcze jeden powód dla którego dobrze, że nie poszliśmy dalej w górę. Podeszwa od prawego buta już po drodze do schroniska jakby zaczęła się odklejać. Podczas zejścia but zaczyna przypominać kłapiącą szczękę, a – na szczęście już w miarę blisko auta – podeszwa z gracją odpada. Cóż, lepiej że na dole, a nie na szczycie. Wsiadamy w auto i do „Papugi”. No a dalej to już prosto – kolacja, jaccuzi i do łóżeczka.

I co? Kolejne dni bez butów? Szczęśliwie nie! Okazuje się, ze ekwadorski szewc potrafi tak zszyć (sic!) i posklejać vibramową podeszwę, ze wytrzyma do końca wyjazdu. Dzięki Wam, mili chłopcy z recepcji w „Papudze”, dla których załatwienie na cito takiej usługi to ningun problema.

Dzień 15 - końmi na el Corazon, 23 lipca
Dziś będziemy jeździć na koniach. Koło 9.00 Jorge, nasz kolejny przewodnik, kończy siodłać trzy konie i dosiadamy Martina i Elegida. Na trzeciego wskakuje Jorge i jedziemy. To tak naprawdę wersja dla prasy, bo konie nie do końca były z nas na początku zadowolone. Martin zasadniczo uznał, że ma wszystko w zadzie i nie szczególnie mu się spieszyło – ba, właściwie to po prostu nie szedł. Elegido z kolei uznał, że Bartek nie jest fajny i lepiej by było bez niego, więc usiłował zrobić wszystko żeby się go pozbyć, włącznie ze stanięciem dęba. Ale pierwsze lamy za płoty – wreszcie udaje się ruszyć. Jedziemy dość długo bocznymi, gruntowymi dróżkami. Wokół pastwiska z końmi i lamami, co jakiś czas mijamy biedniutkie domki, z których wybiegają dzieci, dla których stanowimy niezłą atrakcję. Jedziemy i jedziemy, jest coraz wyżej i wyżej. Głównie stępem, z kłusem jest bowiem typowy problem: miejscowe siodła są, jak prawie wszystko, nieco dla nas za małe i do tego dość twarde, a to oznacza momentalne obicie zadków. No ale też i od czasu do czasu troszkę przygalopujemy. Okazuje się, że Elgido galopować to jednak lubi i jak postanawia wyprzedzić konia, na którym jedzie Jorge, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrzeszczeć „PARE! PARE!” ile sił w płucach. Jest coraz ładniej, bo i coraz więcej widać. W oddali Los Ilinizas i Cotopaxi. Jest bardzo, bardzo ładnie - wulkaniczne góry w oddali, łagodne zbocza wokół nas, błękitne niebo z białumi obłoczkami. Konie idą, a psy biegną. No właśnie: są też dwa psy, które towarzyszą nam przez cały czas od „Papugi”. Górka na którą jedziemy to taka, ot zwykła górka – tak się przynajmniej wydaje, a Jorge wie że to się nazywa „El Corazon” (czyli „Serce”), że to wygasły wulkan (norma, tu prawie każda góra to wygasły wulkan), ale na temat na przykład wysokości to nie wie akurat nic. El Corazon ma za to tę zaletę, że jest zupełnie nieosłonięta i nadal z każdą chwilą widoki są coraz piękniejsze. Wreszcie droga się kończy, a dalej kawałek jedziemy po pampie. Konie nie są zachwycone, ale idą, a do szczytu już blisko. Jorge pyta, czy chcemy wejść na samą górę – bo dal koni jest tu już jednak troszkę zbyt stromo po tym podłożu. Ale my już właściwie jesteśmy na samej górze – do szczytu brakuje może z 50 czy 100 metrów. Nie chce nam się zsiadać z koni po to żeby wchodzić po jakiejś łączce. Patrzymy w dół z koni. Pogoda jak na zamówienie – żadnych chmur, wszystko jak na dłoni cudownie widać. No dobra, to powoli czas zjeżdżać, bo minęły już ze 3 godziny, a jeszcze trzeba wrócić, za to moje pośladki zaczynają dawać o sobie znać. Jadąc w dół znów mijamy pasące się lamy (i krowy), bieda-domki, pampy… Kiedy jesteśmy blisko „Papugi” zadki już nie dają o sobie znać – one wołają o litość. Dojeżdżamy, tradycyjny obiad, tradycyjne jaccuzi. Z ciekawości zaglądamy do przewodnika. El Corazon ma… 4700m npm.
kalarepa78
Dzień 16 – Baňos
Późno to na naszych wyjazdach nie wstajemy właściwie nigdy. Jak jedziemy z dziećmi to powód jest oczywisty i lekko irytujący. Jak jedziemy za to sami, to powód jest jeszcze bardziej oczywisty: wcześniej wstaniesz to więcej zobaczysz, a wieczorem to i tak już mało co się dzieje, więc wiele nie tracąc można iść spać, po to żeby kolejnego dnia… No właśnie. Pokrzepieni tą dewizą budzimy się o 4.30. Dziś przed nami długi dzień: jedziemy do Baňos, mekki turystów w Ekwadorze, a przynajmniej tak twierdzą takie autorytety jak Rough Guide. Tyle tylko że „Papuga” od Baňos jest dość daleko, a my już na 9.00 mamy zarezerwowany rafting na rzece Pastaza. Jemy więc szybkie śniadanie, a pan taksówkarz podwozi nas do autobusu. Bo z autobusami to jest w Ekwadorze tak, że ona stają właściwie wszędzie tam gdzie ktoś zamacha na zewnątrz że chce wsiąść albo zakrzyczy ze środka że wysiada. Wchodząc do autobusu nigdy nie należy się sugerować nazwą „ekspres” bo tu prawie każdy autobus się nazywa „ekspres”, a staje wszędzie tam gdzie na niego gwizdną oraz jeszcze w wielu miejscach dodatkowo. Słowo klucz to „directo”, czyli „bezpośredni”, ale takiego czegoś to chyba nie widziano w tym kraju nigdzie poza kilkoma autobusami wyjeżdżającymi z Quito do miejsc oddalonych bardziej niż ogarnia to swym umysłem typowy hodowca świni na sznurku, więc ten hodowca nie wsiada do „directo” tylko do „ekspres” i staje w każdej Pipidówie, Nie trzeba dodawać, że dla pasażera „ekspresu”taki stan jest nader irytujący, nie mówiąc już o tym że uniemożliwia jakąkolwiek racjonalną estymację czasu przejazdu. Ale dla nas tym razem to był bonus. „Papuga” położona jest bowiem w środku wielkiego nic i najbliższy formalny przystanek autobusowy jest dość daleko. Na szczęście całkiem nieformalnie jak się wyjedzie z „Papugi” na Panamericanę i zrobi mały szacher-macher to się dojedzie do punktu opłat za przejazd przez Panamericanę właśnie (na ten przykład 1$ za samochód osobowy za na oko jakieś 100 kilometrów), a to jest fantastyczne miejsce na łapanie autobusów. Tyle tylko że jest ciemno jak… no wiadomo gdzie, co i nie dziwi – przed 5. rano najczęściej jest ciemno. Pan z taksówki nie takie jednak już rzeczy robił. On ma w oczach radar na takie autobusy i sprawnie wyłapuje i zatrzymuje dla nas całkiem przyzwoity autobusik w ciągu kilku minut. Autobus wszelako nie jedzie do Baňos – jedzie do Ambato i tam trzeba się przesiąść. No to tak właśnie robimy. W Ambato meldujemy się koło 6.30. Z dworcami w Ekwadorze nie jest tak jak w Europie: tu nie ma jednego okienka, w którym się kupuje bilety i przy którym wisi rozkład. Tu jest kilka albo kilkanaście okienek, każde należy do jakiejś firmy przewozowej i każda firma sprzedaje swoje bilety. Ma też swój rozkład przy swoim oknie. I można by się w tym pogubić, gdyby nie to, że ma też swoich krzykaczy. Wystarczy więc wysiąść z autobusu albo podejść na dworzec i już otacza cię kilku przedstawicieli królów ekwadorskich szos i natychmiast wiesz kto gdzie i o której, zaś do odpowiedniej kasy to już spokojna głowa, on cię zaprowadzi. Jak tylko wchodzimy na dworzec w Ambato, natychmiast wyłapuje nas naganiacz firmy „Expres-coś-tam”, bo jego autobus do Baňos właśnie odjeżdża. A więc wsiadamy i jedziemy. Ekspres wlecze się niemiłosiernie, ale już koło 8 z małym haczykiem jesteśmy na miejscu i za pomocą taksówki za dolara dostajemy się do zarezerwowanego przez chłopaków z „Papugi” hotelu. Mamy niecałą godzinę, więc idziemy się przejść po okolicy w oczekiwaniu na przedstawicieli firmy od raftingu, którzy – a jakże – przyjadą po nas do hotelu właśnie. Postanawiamy sprawdzić gdzie znajdują się źródła termalne. Bo „Baňos” znaczy „kąpieliska” od nazwy licznych publicznych, tanich basenów z ciepłą wodą, wytryskującą wprost spod ziemi i uzdrawiającą miejscową ludność. Kiedy już znajdujemy kąpielisko do którego udamy się wieczorem, wracamy do hotelu i czekamy na ludzi od raftingu. Oni jeszcze swoich dolarów nie dostali, więc pojawiają się punktualnie. Podjeżdżamy do biura, płacimy, po czym okazuje się, że na Bartka nie ma ani pianki (w Ekwadorze rozmiar L jest za mały nawet na mnie, a to unisex niby), ani butów (numeracja kończy się na 43). Człowiek, który później okazuje się być dowódcą pontonu, dziwi się, że można mieć tak dużą nogę, bo u nich w Ekwadorze to nikt takiej nie ma i numery się kończą na 43 właśnie, a on sam to ma w ogóle 41. Bartek mu na to, że w Europie jak jakiś facet ma 41 to chyba jest jakiś karaluch bardziej niż facet i że 45 w Europie, a także w USA, Izraelu czy innej Australii nie jest niczym dziwnym, co może warto wziąć pod uwagę, bo w końcu właśnie z tych miejsc pochodzi większość ich klientów. Not łory maj friend, butów nie znajdziemy, ale bez butów też się da, a piankę pożyczymy od kumpli z konkurencji. No to hop siup, do wozu. Jest nas jakieś 10 osób różnej płci, narodowości i wieku – jest w tym jeden pan na oko 60-kilkuletni też, więc dziś to nie my będziemy najstarsi! Droga którą jedziemy wije się wzdłuż rzeki i jest bardzo malownicza: rzeka płynie w niezbyt głębokim, ale jednak wąwozie, my jedziemy tak gdzieś w połowie wysokości tego wąwozu, a przez większość czasu po lewej i po prawej stronie na wąwozowych zboczach widać tajemniczy las mglisty. Mija pół godziny, a może nieco więcej, gdy dojeżdżamy na miejsce startu. Wysiadamy, przebieramy się, Bartek dostaje piankę „od kumpla”, która ma jakąś dużą liczbę „iksów” przed literką „L” w numeracji, ale to takie „iksy” ekwadorskie – mieści się w nią z ledwością. Patrzymy na rzekę i moczymy koniec stopy: bez pianek to tu się nie da, a bez kamizelek i kasków to tylko kaskaderzy i samobójcy. Na takiej rzece bowiem jeszcze nie byliśmy podczas wcześniejszych spływów: ona naprawdę jest na prawie całej długości III+ stopnia, a miejscami IV. Jeśli ktoś nigdy nie spływał: I to taka rzeka na której nie dzieje się nic, VI to rzeka, której właściwie nie da się przepłynąć pontonem czy kajakiem. O „IV” Wikipedia mówi, że to „bardzo silny nurt, duże nieregularne fale, nieregularne i skośne odwoje, szachownice z dużych kamieni zasłaniające trasę, trudności z zatrzymaniem”. Mówiąc po ludzku, teoretycznie możesz nie wylecieć z pontonu, tyle że jednak większa jest szansa na to że wylecisz. Stajemy przy pontonie i przechodzimy szkolenie – goście od raftingu zawsze na taką okoliczność mają takie drętwe szkolenie, że „jak mówię forward to wiosłujesz do przodu, jak mówię get in to chowasz się do środka…” i inne tam takie. Tylko że mnie to mało obchodzi – ja, Pani Żona, wiem swoje. Jak coś mi się nie podoba to żadne tam forward. łapię za sznurek, wskakuję do środka i koniec. Dowódca pontonu patrzy na piątkę nieszczęśników przydzielonych do naszego pontonu, po czym sadza mnie i Bartka z przodu. To takie wyróżnienie i kara jednocześnie. Nietrudno się zorientować, że z przodu się najbardziej obrywa z wody no i wypaść też łatwiej niż ze środka, więc w zasadzie tam się powinno sadzać takich co to na oko bardziej rokują że nie wylecą. Źle. Bartek się cieszy – bo tak naprawdę na te raftingi jeździmy tylko dlatego że to jego kręci. Startujemy. Rzeka daje jak wściekła. Do tego moja stara taktyka się nie sprawdza – dowódca pontonu jest niezadowolony z mojej taktyki i przesadza mnie do środka. No i tak ma być! Płyniemy dalej. Wraz z nami jeszcze dwa inne pontony wypełnione wspomnianym starszym panem, dziewczynami z Argentyny i angielsko-kanadyjsko-amerykańską grupą młodych bysiorów. Na dokładkę jest jeszcze trzech kajakarzy na jedynkach. Ci ostatni pełnią rolę ratowników, ale tak teoretycznie, bo tak praktycznie to jeden robi zdjęcia, a dwóch się popisuje że umieją obrócić kajak do góry nogami, a potem od razu wydobyć się na powierzchnię. Ale nasz chociaż imię ma stosowne – Jesus. Serio, serio! Trudno powiedzieć jak to się stało, że nasz ponton dopłynął bez szwanku – z drugiego bowiem na którymś bystrzu wyfrunął starszy pan a także jeden z pancernych Kanadyjczyków. To najczęściej nie jest szczególnie miłe doświadczenie, bo zimno i spora szansa na siniaki. Tym razem nas to omija – dopływamy, przebieramy się i jedziemy na lunch, a po nim wracamy do Baňos. Tyle, że nie na długo, bo na popołudnie mamy zarezerwowaną w tej samej firmie wycieczkę rowerową do wodospadu Pailon del Diablo, a… tu już jest popołudnie. Klasyka gatunku – co drugi turysta w Ekwadorze wsiada na rower i jedzie urokliwą drogą wzdłuż rzeki do wodospadu: grupa ludzi, a za ostatnim z nich jedzie przewodnik w aucie czy busie. Jak ktoś się znudzi to rower na pakę i dalej z przewodnikiem autem. Jak dojedziesz do końca, do wodospadu, to rower na pakę, a ty z przewodnikiem spacerkiem do wodospadu. Takie proste. A po drodze piękne widoki: rzeka, wąwóz, wodospady, las mglisty na zboczu… Zaraz, zaraz: to znaczy że to jest ta sama droga, którą właśnie przed chwilą jechaliśmy? Ta droga, którą jeżdżą jak po Marszałkowskiej setki, jeśli nie tysiące ciężarówek i autobusów na godzinę? Ta, na której na szerokość ledwie mieszczą się takie dwie ciężarówki i jak się takie dwie ciężarówki mijają to już właściwie NIC poza nimi się nie mieści? No bez żartów – bardzo dziękujemy. Pomijając już fakt, że pada deszcz – bo tu, w okolicach lasu mglistego otaczającego Baňos prawie ciągle pada deszcz. To my może dziękujemy jednak. Ale… jesteśmy jedynymi uczestnikami zaplanowanej wycieczki i jako jedyni uczestnicy możemy przecież trochę zmienić zasady gry – po co nam rowery skoro przewodnik i tak jedzie samochodem. No właśnie: pan przewodnik sam proponuje, że jak nam na rowerach nie pasuje, a do tego deszcz pada, to pojedźmy autem, a on nam pokaże okolice. No i bardzo dobrze Jasiu, jedziemy. Pierwszy przystanek, drugi przystanek, trzeci przystanek – każdy przystanek to jakiś wodospad. Raz mniejszy, raz większy, a wszystkie bardzo urokliwe. Przy pierwszym stoi znak „strefa zagrożenia wulkanicznego”. Baňos leży w cieniu wulkanu Tunguragua, który zresztą dwa tygodnie temu znowu coś tam wypluł. Nasz przewodnik opowiada, że cały czas ma w domu albo w samochodzie spakowany na wszelki wypadek taki zestaw – woda, jedzenie w puszkach, ubranie, wszystko na kilka dni, bo nigdy nie wiadomo: już kilka lat temu im kazali się ewakuować i pozwolili wrócić do miasta dopiero po kilku tygodniach, jeśli nie miesiącach, bo wyglądało na to że lawa mogłaby zalać miasto. Lawa nie zalała, ale teraz każdy wie w którą stronę i gdzie należy się udać w razie alarmu wulkanicznego. I że to nie jest nic niebezpiecznego, bo sejsmolodzy policzyli, że jak wulkan by wybuchł, to alarm zostanie ogłoszony w ciągu minuty, a wtedy dotarcie na piechotę spacerem do punktu bezpiecznej zbiórki z najgorzej położonego miejsca z mieście zajmuje 3,5 minuty, za to lawa dopłynie do granic miasta w ciągu 12 minut (czy jakoś tak), więc to wszystko w ogóle z dużym zapasem i nie ma co się przejmować za bardzo. Jedziemy dalej, oglądamy wodospady, nad jeden nawet wyjeżdżamy taką jakby windą, tyle że jeżdżącą poziomo a nie w pionie, wiszącą na podejrzanie wyglądającej linie. Wreszcie dojeżdżamy do parkingu koło Pailon del Diablo. Do wodospadu trzeba dojść koło kilometra. No i fajno, szkoda tylko że to jest kilometr w dół, bo z powrotem będzie kilometr do góry. A tu deszcz leje, a my po raftingu już swoje też w łapach czujemy. No ale oczywiście idziemy. Warto było, bo ten wodospad jest rzeczywiście najpiękniejszy z dzisiaj obejrzanych. Jest też bardzo głośny i w ogóle ogromny. Oglądamy, robimy zdjęcia i wracamy. Powoli, bo w górę nie idzie się tak łatwo jak w dół. Przy samym parkingu swoją budkę ma pan, który sprzedają świeżo wyciskany sok z pomarańczy, reklamując się adekwatnym sloganem „odbuduj swoje siły”. No to odbudowujemy i wracamy znów do Baňos. Już w mieście wysiadamy w samym centrum, żegnamy się i usiłujemy znaleźć kawiarnię, jaka rano gdzieś mi mignęła – z dobrą popołudniową kawą i pysznym ciastkiem żeby się odbudować tak naprawdę. No i oczywiście nic z tego, kawiarnia zapadła się pod ziemię, za to znajdujemy jakąś inną. Szału nie ma, ale cóż: gdybyśmy szukali smażonych kurczaków albo empanady no to wiadomo, że by było łatwiej, a tak... Jemy, pijemy i idziemy do hotelu żeby się przebrać i gnać wreszcie do tych cudownych źródeł, bo już szósta za pasem, a dla nas to oznacza prawie środek nocy, zważywszy że wstaliśmy o 4.30. „U źródeł” właśnie zaczyna się pora wejścia popołudniowego, czytaj: droższego. Płacimy, wchodzimy, ale… dlaczego ci ludzie chodzą w takich plastikowych torbo-czepkach na głowie, przez co wyglądają, nie ukrywajmy, jak pajace? Odpowiedź na pytanie jest prosta: bo muszą. Ameryka Południowa jest kontynentem na którym panuje takie swoiste umiłowanie porządku: porządkuje się wiele rzeczy z punktu widzenia Europejczyka mniej istotnych, za to nie porządkuje się tych, które uporządkować by warto. Nie porządkuje się więc miejsca w którym autobusy zabierają pasażerów bądź ich wysadzają (choć to w Ekwadorze ostatnio się nieco ponoć zmienia), godzin przyjścia, wyjścia, odjazdu, otwarcia, zamknięcia…, cen rzeczywistych w stosunku do ofertowych… Za to porządkuje się: miejsca w autobusie (to nic, że w autobusie zajęte są słownie cztery siedzenia, a reszta pusta – ja mam bilet na miejsce numer dwa i NA NIM będę siedział, nawet jeśli koleś koło mnie je śmierdzące mięso; więc wypadaj stąd na któryś z pozostałych wolnych 40 foteli, bo to MOJE miejsce, MNIE zostało przydzielone), ruch turystyczny (słynne kontrole w środku wielkiego nic, podczas których wojskowi o skuteczności sita z dziurami rozmiaru wieloryba spisują z błędami jakieś absurdalne dane z paszportów), a nade wszystko porządek publiczny. Jak pan ochroniarz (oni lubią ochroniarzy jeszcze bardziej niż Polacy) wyznaczy miejsce początku kolejki TU, to ma być TU a nie 10 centymetrów dalej. Jak do basenu jest wejście i obok, przedzielone choćby namalowaną na ziemi kreską, wyjście, to nawet gdybyś był jedynym dziś klientem basenu, POD ŻADNYM POZOREM nie waż się wejść wyjściem lub wyjść wejściem. No a do źródeł… cóż, do źródeł wejść można tylko w takiej właśnie plastikowej torbie na głowie, nabytej za 30 centów, więc wszyscy w tych torbach wymyślonych przez jakiegoś szaleńca z miejscowego Sanepidu siedzą. Nabywamy pseudo-czepki i idziemy do szatni. Jest mocno obleśna, więc przebieramy się rotacyjnie, wzajemnie służąc sobie za wieszaki i podpórki. Wdziewamy plastik na głowę, czujemy się więc jak szklarniowe pomidory, optycznie zaś dołączamy do zaszczytnego grona pajaców. Wreszcie gotowi możemy pędzić na podbój basenu. Wchodzimy, STOP! Nie wchodzimy. Kurde, o co chodzi? Dlaczego ci ludzie siedzą we wrzątku? Jeszcze raz: powoli wchodzimy. Tak gdzieś do kolan, a może do pasa, bo zamoczyć się w całości wydaje się niemożliwe. Pani w szatni twierdzi, że ta woda ma 45 stopni, ale ona ma więcej jak nic. Najciekawsze, że miejscowa ludność nic sobie z tego nie robi: siedzą w środku zamoczeni po ramiona, a znad poziomu wody wystają tylko pojedyncze główki przyodziane w te kuriozalne plastikowe torby, co to udają czepki i patrzą – ot choćby na nas, z politowaniem. No dobra, dołączamy do zabawy. Siadamy na brzegu i moczymy nogi po kostki. W ten sposób korzystamy z basenu (jak zapłaciłem to będę korzystał!) a nie zmieniamy się w jajka na twardo. Dość szybko zaczyna nam się nudzić rozważanie jak często dochodzi tu do zawałów oraz wypatrywanie kolejnych naiwnych, którzy wpadną w tę samą pułapkę co my: jakichś niezorientowanych turystów co to wyjdą szybciej niż weszli… Zbieramy się więc i znów z niemałym obrzydzeniem idziemy do szatni, a potem już do hotelu. No prawie – bo coś by się kupiło do jedzenia. Nie mamy już siły na knajpę i wybieramy fast food na wynos. W fast foodzie trzeba chwilę poczekać, więc mamy okazję zaobserwować, że agencji turystycznych czynnych do nocy jest tu zdecydowanie więcej niż turystów, bo turystów to tu wcale za wielu nie ma, wbrew temu co piszą przewodniki. Agencje za to są otwarte, bo nadal łowią naiwnych na wieczorny przejazd pod wulkan do miejsca, z którego widać ponoć języki ognia nad górą: w ciągu dnia niezbyt widoczne, ale za to wieczorem… Tere-fere! Nasz miły przewodnik w chwili szczerości nam wyznał, że to takie trochę robienie w konia. Owszem, jak jest super bezchmurne niebo to owszem, widać i to bardzo ładnie, ale widać też z takiego mostka koło dworca i nigdzie jechać nie trzeba. A jak niebo nie jest bezchmurne to cóż – nie widać nic. Patrzymy w górę. Wiele można by dziś o tym niebie powiedzieć, ale z pewnością nie to, że jest bezchmurne. Łapiemy swoje gotowe już frytki i inne kurczaki i idziemy do hotelu zjeść i spać – w końcu jutro trzeba wstać jeszcze wcześniej, bo znów jedziemy o to jeszcze dalej… Oho, w eleganckim pokoju mamy telewizor! A w nim „Agent Fasola – reaktywacja” czy jakoś tak. Z hiszpańskim dubbingiem… Usypiam, a Bartek wkrótce po mnie, uśpiony przez „Agenta”.
kalarepa78
Dzień 17 – Nos Diabła
Pobudka o czwartej – na szczęście już ostatnia tak wczesna. Wstajemy, jest ciemno. Szybki prysznic, plecak na plecy, torba do ręki i idziemy. Po drodze oddajemy klucz na hotelowej recepcji i pytamy gdzie to śniadanie które mieli dla nas przygotować i nam dać w torbie na wynos. Niespodzianki nie ma: pan w recepcji nic o tym nie wie, a tego który wczoraj wieczorem obiecywał że oczywiście, nie ma problemu, naturalnie nie ma. Idziemy na dworzec autobusowy – zupełnie o tej porze pusty. Wchodzimy jakąś boczną bramą – naprawdę nikt o tej porze nie odjeżdża? Odjeżdża, tylko że – jak nas informuje pan załatwiający właśnie potrzebę pod murkiem – autobusy do Riobamba o tej porze nie wjeżdżają na dworzec tylko zatrzymują się bezpośrednio przy ulicy, o czym każdy przecież wie – logiczne, prawdaż. Wychodzimy więc na ulicę i siadamy pod dworcem – do autobusu zostało jeszcze 20 minut, więc czekamy. Bo ten warkot silnika za drzewami to pewnie jakaś prywatna wycieczka. No ale strzeżonego… Bartek idzie sprawdzić co się dzieje za drzewami, a dzieje się tyle, że to właśnie jest NASZ autobus – ekspres-jakiś-tam. W popłochu łapiemy wszystkie torby, kurtki, plecaki i pędzimy za drzewa. No tak – ekspres-jakiś-tam tym razem jest ekspresem tak bardzo ekspresowym, że dla odmiany odjeżdża kwadrans przed czasem. Ale najważniejsze, że jedziemy do Riobamby, a tam mamy się przesiąść w kolejny autobus do Alausi. Zgodnie ze znanym algorytmem, w Alausi już na nas czekają krzykacze z autobusu, który właśnie jedzie do Alausi. Mamy trochę szczęścia, bo Alausi okazuje się być bardzo popularną destynacją i ci, którzy przyszli trzy minuty po nas mają już tylko wybór między staniem a czekaniem na kolejny autobus. Tu mała dygresja: w Ameryce Południowej nigdy, ale to nigdy nie należy czekać na następny autobus. Po pierwsze, może wcale nie być mniej zatłoczony, po drugie może się popsuć po drodze (wiadomo że wówczas lepiej jechać tym wcześniejszym), a po trzecie może w ogóle nie jechać. Do Alausi docieramy koło 8.00 rano i to jest świetna godzina: o 11.00 mamy zarezerwowany przejazd pociągiem na „nos diabła”, ale może dałoby się pojechać wcześniejszym pociągiem o 9.00? Wtedy nie musielibyśmy wracać dziś do „Papugi” po nocy! Wpadamy na dworzec w sam raz żeby dowiedzieć się, że o 9.00 to nie pojedziemy, bo nie ma wcale takiego pociągu – rozkład rozkładem, ale nie ma i już. A poza tym to o 11.00 nie pojedziemy też, bo nasza rezerwacja jest zrobiona źle: jak agencja nam rezerwowała bilet to powinna była zapłacić w ciągu 24 godzin. Ale zapłaciła o kilka godzin za późno i rezerwacja wygasła. No ale dobra, niech będzie, załatwimy tak, że pojedziecie tym pociągiem o 15.00, który wam zarezerwowała agencja. Że co? O jakiej znowu 15.00?! Ano o 15.00… No niby da się to zmienić, ale trzeba dopłacić połowę ceny biletu, bo taka polityka firmy. Szlag nas trafia, ale dopłacamy – nie będziemy w Alausi siedzieć przez 6 godzin, bo miasteczko jest wprawdzie sympatyczne, ale nic w nim nie ma, a dodatkowo do „Papugi” wrócilibyśmy chyba o północy… Idziemy więc jeszcze się przejść, coś zjeść, po czym wracamy koło 10.00 na nasz pociąg. Sprawa jest skomplikowana, bo żeby do niego wsiąść trzeba przejść kilka procedur. Najpierw odebrać bilet w kasie („dzień dobry, poproszę paszport”) – to już za nami. Następnie na pół godziny przed odjazdem stawić się u pani, która ma listę pasażerów i robi taki… check-in: sprawdza paszporty („dzień dobry, poproszę paszport”), bilety, konfrontuje to z listą, na której oczywiście nas nie ma, ale kontrola biletów ma podobny sens jak kontrola policyjna: chodzi o to żeby sprawdzać, a nie o to, żeby sprawdzić i bez problemu pani nas na listę dopisuje i stawia na naszych biletach stempel w kształcie wielkiej lokomotywy. Wreszcie 5 minut przed odjazdem przy schodach do pociągu kolejna pani sprawdza paszporty, bilety i oczywiście upewnia się, że jest na nich stempel w kształcie lokomotywy. Wsiadamy do takiej jakby salonki – zaszaleliśmy, jedziemy pierwszą klasą, która ma tę zaletę, że jest na samym końcu pociągu, a za nami jest wielkie okno przed które widać wszystko jak na dłoni. Resztę miejsc w salonce zajmuje jakaś upiorna rodzina, a właściwie dwie zaprzyjaźnione rodziny, każda składająca się z dwójki dorosłych i jakichś upiornych, krzyczących i niczym nie zainteresowanych dzieci – dzieci płaczą i marudzą, panowie rozmawiają przez komóry, a panie – cóż, chyba zaraz wyjmą druty i zaczną dziergać… Salonka jest za to dość wygodna – pewnie wygodniejsza niż miejsca w reszcie pociągu. W salonce są kanapy, a reszta miejsc jest… na krzesłach. Takich zwykłych, ogrodowych krzesłach, dla niepoznaki ustawionych równo i powleczonych jakimiś pokrowcami. Pociąg rusza, a my oglądamy jak zjeżdża stopniowo do małej stacyjki w Sibamba. Za oknem widoki są niesamowite, ale największe wrażenie robi fakt, że oni tę linię dosłownie wykuli w środku zbocza góry sto lat temu. Oni jak oni – specjalnie w tym celu sprowadzeni więźniowie i tani robotnicy. Tempo podróży jest niskie – 12 kilometrów jedziemy chyba z 40 minut, ale o to chodzi: dzięki temu można do woli oglądać i cykać zdjęcia, a w głośnikach pan opowiada o tym co widać za oknem. Wreszcie dojeżdżamy do stóp góry: wysiadamy, robimy zdjęcia, podziwiamy widoczki, a także ekwadorską myśl techniczną: schody po których można wejść do pociągu zrobione są z grubych drewnianych pali o przekroju kwadratu, poukładanych jeden na drugim taki by utworzyć schody. A żeby się wszystko nie rozpadło, pale poskręcane są przy użyciu… kątowników, jakich w Europie używa się do mocowania półki do ściany. Znów wsiadamy, a pociąg podjeżdża po chwili na stację w Sibamba – tu mamy godzinę, żeby coś zjeść, odwiedzić małe muzeum, a na peronie wita nas tańcem i śpiewem miejscowa ludność: jak mówi pan w głośnikach, ten, kto chce, może nawet spędzić całą godzinę tańcząc i śpiewając z nimi! Nie tańczymy i nie śpiewamy – jemy (m.in. jakąś lokalną kulke z soczewicy i sera – całkiem smaczną) i oglądamy muzeum. No a potem wracamy tą samą drogą – czyli tym razem do góry. W Alausi szybko pędzimy do autobusu – zbliża się 14.00, a do „Papugi” dobrze by było dojechać przed nocą. A to nie jest proste: najpierw trzeba pojechać znów do Riobamby, a tam przesiąść się w autobus w kierunku Quito, z którego wysiąść musimy… no właśnie gdzie? Potem się będziemy zastanawiać. Na razie najważniejsze jest to, że ruszamy w kierunku Riobamby. Nie kupujemy od miejscowych obnośnych sprzedawców wdzierających się co chwila do autobusu chipsów, orzeszków, pomarańczy, środka na ból brzucha, dwóch cukierków za 10 centów, po prostu jedziemy. W Riobambie udaje nam się szybko przesiąść. To spore szczęście, bo w środku miasta ewidentnie pali się jakaś fabryka i w powietrzu unoszą się gęste kłęby dymu. Sądzicie, że zablokowano wszystkie drogi żeby straż mogła szybciej dojechać i zgasić ogień? W Riobambie nikt dróg z byle powodu nie blokuje, a ludność głównie gromadzi się dachach wszystkich okolicznych budynków żeby sobie popatrzeć jak to właśnie coś tam idzie z dymem. Jedziemy w kierunku Quito i dochodzimy do wniosku, że trzeba będzie wysiąść z autobusu tam, gdzie wsiadaliśmy wczoraj: w punkcie poboru opłat za Panamericanę. Tak też robimy, ale trzeba jakiś kilometr przejść wzdłuż drogi, żeby do samej „Papugi” się dostać. Jest źle, bo na dworze już ciemno, a wzdłuż Panamericany nie ma ani chodnika, ani nawet pobocza, a miejscowi kierowcy szczególnie ostrożnie nie jeżdżą… Dziś jednak panowie załatwiający potrzeby fizjologiczne są naszymi sprzymierzeńcami: zaczepiamy miłego pana, który właśnie zapina rozporek za punktem poboru, a on z szerokim uśmiechem przesuwa na bok zalegające w środku auta śmiecie i podwozi nas do bocznej dróżki prowadzącej do naszej hosterii. Bardzo długi był ten dzień – na jaccuzi trzeba by czekać 1,5 godziny żeby się woda nagrzała, więc tylko zjadamy obiad i idziemy spać w pokoju z kominkiem, w którym Jorge zapobiegliwie rozpala, bo noce na blisko 4000m jednak są zimne.
kalarepa78
Dzień 18 – Mindo, czyli motyle, kolibry i canopy 26 lipca
Dziś dzień lenia: będziemy wąchać kwiatki, oglądać ptaszki, patrzeć na las, ale za bardzo się nie przemęczać, bo żadne forsowne wejścia czy zejścia nie wchodzą w grę, a na wycieczkę jedziemy nie transportem publicznym tylko na pięknie zorganizowaną wycieczkę, więc nas podwiozą wszędzie jak należy, do tego jeszcze wszyscy poza nami odwołali swój udział w wycieczce do Mindo, więc pojedziemy sami z przewodnikiem, którym tym razem jest Marcos. Istnieje podejrzenie, że wycieczki pewnie by nie było (no bo co to za biznes dla firmy), ale Jose z „Papugi”, który rezerwował nam wszystkie pociągi, raftingi i wymyślał wycieczki dostał przed naszym wyjazdem do Baňos bardzo przyzwoity napiwek, więc zadbał żeby nas nie wyrolowali. Tak, to będzie dzień relaksu, a przynajmniej tak nam się wydaje. Wyjeżdżamy koło 7.00 – no to prawie jak w południe. Mijamy Quito i jedziemy w dół. To znaczy: patrząc na mapę to w górę, ale wysokość nad poziomem morza obniżamy zdecydowanie, gdzieś do 1500m npm., a może i 1000. Po drodze zatrzymujemy się pooglądać i obfotografować las mglisty z góry i z boku, bo zaraz znajdziemy się w środku. Dojeżdżamy w okolice Mindo: tu jest zupełnie inaczej niż w Sierrze. Po pierwsze: jest mało ludzi. Po drugie: jest dużo cieplej, co miłe, ale też i bardziej wilgotno, co cieszy już mniej. Jesteśmy sami, więc plan wycieczki możemy kształtować dowolnie – a jak chcemy coś co nie jest wliczone to żaden problem: zapłacimy za bilety i wejdziemy. Ustalamy zatem z Marcosem zmodyfikowany plan wycieczki do Mindo – do tego co mamy przedpłacone w ramach programu dodajemy to i owo i tak zaczynamy od wizyty w wylęgarni motyli, która znajduje się na skraju pierwotnego lasu. Idea jest prosta: skoro można rozmnażać psy, koty czy krowy to można też i motyle. Na stelażu z drewna wisi niezliczona liczba haczyków, a na każdym z nich - kokon. Niektóre są metaliczne i wyglądają jak dizajnerska biżuteria. Z tych kokonów co chwila wylęgają się małe motyle przeróżnych kształtów i kolorów, a jak już się wylęgną to odfruwają i tak sobie latają po całej wylęgarni. Pewnie od czasu do czasu oni te motyle następnie wypuszczają do puszczy, bo inaczej by się zadeptały – i tak jest ich strasznie dużo. Można by tak więc stać i patrzeć jak z coraz to kolejnych kokonów coraz to coś wychodzi. Ale latające tu motyle są bardzo żarłoczne i niezbyt strachliwe, więc główna atrakcja polega na ich karmieniu. Bierzemy odrobinę starego banana na palec, delikatnie podstawiamy ten palec pod siedzącego gdzieś motyla i już – w ten sposób po chwili mamy na palcu nie tylko starego banana, ale też ich konsumenta. Karmimy, oglądamy, wreszcie stwierdzamy że już wystarczy i idziemy do samochodu. Przejeżdżamy kawałek – niedługi, bo tu raczej wszędzie jest blisko w kolejne miejsce: idziemy oglądać wodospady w lesie mglistym. Ale zanim pójdziemy je oglądać, musimy przejechać „poziomą windą” nad przepaścią żeby dostać się na szlak. Podobną jechaliśmy już w Baňos, tyle że ta jest szybsza i wygląda ogólnie źle. No ale jakoś dojeżdżamy, choć obsługujący ją człowiek wyraźnie nie wie jak obsłużyć hamulec. Przed nami spacer do wodospadów. Szybko okazuje się, że „spacer” jest istocie całkiem niezłą harówą – w powietrzu jest koszmarna wilgoć, a spacer wiedzie naprzemiennie po podejściach, zejściach, raz po ziemi, raz po kamiennych schodach. Idziemy tak sobie, aż tu idący z przodu Marcos zatrzymuje się i zaczyna oglądać leżącą na ziemi czarną sznurówkę. Sznurówkę? Tak by się wydawało, ale to nie jest sznurówka tylko dość niepozorny wąż. Marcos każe jednak przejść bokiem i za bardzo się do niego nie zbliżać, bo nie jest do końca bezpieczny. A jak niebezpieczny? Ano tak niebezpieczny, że gdyby tak kogoś ugryzł to nieszczęśnik z Ekwadoru już nie wróci. Ale nie bójcie się – tu takich węży to właściwie nie ma. W sumie to pierwszy raz widzę takiego na drodze, bo normalnie to się chowają w trawie, więc luz. Ładny mi luz… Lekcja kolejna: przewodnik nie jest po to, żeby go wyprzedzać: niech on sobie idzie przodem i ogląda te sznurówki, nam się nie spieszy... Dochodzimy do wodospadu, potem drugiego i trzeciego. Są ładne, można się przy nich nawet wykąpać, ale wykąpać to nam się nie chce: trzeba by się rozebrać, potem wycierać, przebierać – e, szkoda czasu. Moczymy więc tylko nogi do kolan albo troszkę powyżej. I to był błąd. Na dużej wysokości w ekwadorskich górach prawie nie ma insektów – co nie dziwi. Właściwie gdziekolwiek na dużej wysokości prawie nie ma insektów i Ekwador nie stanowi tu wyjątku. Tyle tylko że po raz pierwszy od pobytu w puszczy my już nie jesteśmy na dużej wysokości, a woda w której się zamoczyliśmy skutecznie zmyła z naszych łydek repelent… No ale póki co nic się nie dzieje, a przynajmniej tego nie czujemy, bo spacer przy tej wilgotności trochę nas wykończył. Powoli dochodzimy do „poziomej windy”, przejeżdżamy na drugi brzeg i jedziemy dalej. Kolejny punkt programu, dodajmy że nie zamawiany przez nas tylko wpisany do programu odgórnie, to canopy. Nie wiemy co to canopy, coś czytamy w rough guide o przejeżdżaniu na linie i kojarzy nam się z Parkiem Linowym na Bielanach. No to nieźle – naszym dzieciom bardzo się tam podobało podczas festynu z okazji dnia dziecka. Sympatycznie tam jest i w ogóle. Może nie trzeba aż jechać do Ekwadoru żeby zobaczyć taki park liniowy, ale skoro jest już opłacone… Rzeczywistość okazuje się być odmienna od oczekiwań. Owszem, jeżdżenie na linach, tyle że nie na kilkumetrowym odcinku trzy metry nad trawą. Przypięci na uprzęży przejeżdżamy na linach o długości gdzieś koło 500 metrów nad wąwozem, a w wąwozie, jakieś 100 metrów pod nami, las mglisty… I tak sobie jeździmy, bo jak się przejedzie na drugą stronę to… jakoś trzeba by wrócić. Okazuje się, że w sumie to ma 10 odcinków, razem o długości niecałych 3 kilometrów, które przejeżdżamy na sznurku nad przepaścią. Znowu nas wyrolowali: miała być wycieczka dla emeryta… Dla większego ubarwienia tej – no przecież bardzo monotonnej – przygody, przewodnicy przy którejś z kolei linie proponują przejazd „na supermana”. Kto widział supermana jak leci, ten się domyśla o co chodzi… Nikt się nie zgłasza, więc Bartek mówi, że on chętnie spróbuje. Nie do końca z własnego wyboru lecę, ale z niezrozumienia tego, co mówił przewodnik ja też lecę – naiwnie myśląc, że teraz wszyscy lecą na supermana, choć nie było takiego „obowiązku”. Bartek testuje jeszcze lot „na motyla”. To już totalny świr: lecisz do góry nogami z rękami rozłożonymi w bok jak skrzydła motyla… Na dobrą sprawę od strony bezpieczeństwa to jednak niczym się to nie różni: tak czy owak jedziesz trzymając się na tej samej uprzęży i jeśli puści uprząż albo lina to nie ma znaczenia, czy lecisz na motyla, na supermana, czy najzwyczajniej pod słońcem… Po zakończeniu canopy jesteśmy wykończeni. Co gorsza, miejscowe robale wytropiły, że w wodospadzie zmyliśmy z siebie połowę repelentu, więc także pogryzieni – i to ohydnie, cała moja noga jest w krwawych małych kropkach, które paskudnie swędzą. Jedziemy na lunch, a następnie jedziemy oglądać miejscową fabrykę czekolady. Takiej prawdziwej, której nie da się kupić w miejscowym sklepie, bo nie jest produktem Nestle (i poza wszystkim - jest za droga). Zwiedzanie obejmuje też element degustacji. Wiedzą co robią – inaczej pewnie byśmy nie kupili ich super-drogich, choć prawdziwych czekolad. Ledwo powłócząc nogami wsiadamy do samochodu i jedziemy w ostatnie już dziś miejsce, bo w końcu robi się całkiem późno: jedziemy oglądać kolibry. Jak sobie wyobrażacie oglądanie kolibrów? Jako klatkę albo szklarnię w zoo, w której lata pięć kolibrów? Otóż nie. Przy drodze jest hotel, za hotelem jest jeziorko, wokół jeziorka są alejki a przy nich poidełka z wodą z cukrem, a przy nich właśnie latają kolibry. Przez nikogo nie niepokojone, nie więzione ani do niczego nie zmuszane cały czas bzyczą fruwając nad poidełkami, a są ich co najmniej setki – różnych rozmiarów i kolorów. Próbujemy robić im zdjęcia – nie jest łatwo, bo są bardzo ruchliwe, więc zdjęcia wychodzą takie sobie. Nie pozostaje już nic innego jak wsiąść do auta i jechać do „Papugi”. Po raz ostatni…
kalarepa78
Dzień 19 - schronisko pod Cotopaxi, 27 lipca
Zanim przyjechaliśmy do Ekwadoru, ba: zanim weszliśmy na Ilinizas, naiwnie myśleliśmy o wejściu na Cotopaxi – jedyne 5800m npm. Wejście na Ilinizas skutecznie nam wybiło z głowy ten spacerek, na który zresztą trzeba wyjść ze schroniska koło północy żeby na szczyt dojść przed 6. Rano, później bowiem topiący się w słońcu lodowiec może być niebezpieczny. Naturalnie Rough Guide i w tym przypadku twierdzi, że wystarczy odrobina kondycji, a niezbędne umiejętności techniczne jak na przykład używanie młotka lodowego to szczegół i przewodnik nauczy cię tego spokojnie w poprzedzające wyjście popołudnie… I tak oto ciągną tłumy na Cotopaxi: najpierw do schroniska pod szczytem, a potem ze schroniska na szczyt, tyle tylko że z tego drugiego odcinka większość naiwnych zawraca kiedy orientują się, że znów ich wykukali. Dziś wybieramy się na wycieczkę nie na szczyt, a do schroniska pod szczytem. Schronisko jest na prawie 4900m. npm., ale wchodzi się do niego z parkingu który jest na nieco ponad 4500m npm., więc do wejścia nie zostaje wiele i… tak, tak – każdy może to zrobić! Ta mantra towarzyszy wszystkim i każdemu podczas wyjazdu do Ekwadoru: tu nie ma rzeczy niemożliwych. Sęk w tym, że one jednak istnieją… Ale póki co jedziemy autobusem z całym stadem wycieczkowiczów do parku narodowego Cotopaxi. Plan jest taki, że wysiadamy na wspomnianym parkingu i idziemy do schroniska. Stamtąd oglądamy widoki, wracamy do autobusu, a tam z kolei wsiadamy na rowery i na nich zjeżdżamy w dół. Pięknie. No prawie – pogoda jest taka sobie, ale przewodnik twierdzi, że tak właśnie jest o tej porze, ale jak podjedziemy kawałek od północnej strony to wszystko się zmieni i będzie ślicznie widać wulkan. I ma rację! Zatrzymujemy się na poboczu i robimy zdjęcia przy – po raz pierwszy – widocznym jak na dłoni Cotopaxi, ostrzeżeni, że po południu pogoda się zmienia i pewnie już takich zdjęć ładnych się nie uda więcej zrobić. Jedziemy dalej, a droga z asfaltowej zmienia się w ubitą gruntówkę, nad którą non stop unosi się wielki tuman kurzu. Zaczął wiać wiatr, więc każdy krok czy przejazd dowolnego pojazdu powoduje, że wszystko na chwilę znika w mieszaninie piachu i kurzu. I my niby mamy po tym zjeżdżać na rowerze? A to nie, dzięki. My sobie pojedziemy autobusem, z którego będziemy obserwować jak dzielni rowerzyści, pozostali uczestnicy naszej wycieczki, jeden po drugim padają uduszeni piaskiem. Cotopaxi coraz bliżej, wreszcie dojeżdżamy do parkingu i wysiadamy. To tak się łatwo mówi, ale to co dzieje się po wyjściu z samochodu powoduje, że dwie uczestniczki wycieczki odziane w sandałki jedna, a w szmaciane buciki druga od razu postanawiają oglądać podejście z dołu. Wieje niewiarygodnie i jest jeszcze zimniej niż na Ilinizach, choć nie jest jeszcze wcale zbyt wysoko… Kierowca mówi, że mamy pecha, bo normalnie wieje sporo mniej i jest cieplej. Jak pech to pech. Wychodzimy i… znów czeka na nas piarg. On niby nie jest technicznie jakiś trudny, ale wieje tak, że na dwa kroki do góry spycha nas po tej pionowej wydmie o jeden w dół. Jakoś idziemy, ale powtarza się historia z Iliniz: z czasem jest coraz trudniej, a my co chwila siadamy na jakimś większym kamieniu, po czym po powstaniu wypatrujemy w obrębie kilkudziesięciu kroków kolejnego dużego kamienia i idziemy do niego, a potem… i tak dalej. Jest dziwnie: jak tylko siądziesz po chwili oddech się uspokaja i wszystko jest super. Kiedy jednak tylko podniesiesz nogę, okazuje się, że wysiłek z jakim się to wiąże jest zaskakująco duży. Wtaczamy się wreszcie do schroniska. Wieje koszmarnie, a w dole nic nie widać – dosłownie nic. Wszystko, poza kilkudziesięcioma najbliższymi metrami piargu zasłaniają chmury. Wypijamy herbatę, potem kolejną, ale nadal zziębnięci schodzimy do autobusu. W sumie i tak jest dobrze – ci którzy teraz wchodzą muszą trzymać się za ręce w grupach po 3-4 osoby, bo pojedynczych ludzi zwiewa w dół. Jakoś dochodzimy do autobusu i przejeżdżamy kawałek na miejsce, z którego odważni będą zjeżdżać na rowerach, W sumie to nie chodzi o odwagę - pytanie brzmi raczej: w jakim celu jechać 10 kilometrów w dół w sytuacji, kiedy głównie trzeba uważać żeby wiatr nie zwiał cię z drogi i koncentrować się na minimalizacji ilości połykanego z wiatrem piasku. Jeszcze 2 czy 3 osoby postanawiają sobie odpuścić jazdę na rowerze w dół, reszta zaś jedzie, a my za nimi na końcu w autobusie. To była najdłuższa podróż świata, ponieważ najwyraźniej jedna dziewczyna postanowiła po raz pierwszy w życiu wsiąść na rower właśnie pod Cotopaxi, a autobus jedzie za ostatnim rowerzystą… Po jakimś czasie się poddaje i dalej idzie już szybciej. Wreszcie dojeżdżamy do małego jeziorka, gdzie czekają już nasi rowerzyści z przewodnikiem, bierzemy ich na pokład i jedziemy do „Papugi”. Łza się w oku kręci, bo to ostatnia nasza wizyta w „Papudze”. Jemy lunch, żegnamy się z lamami, wszystkimi poznanymi tam pracującymi ludźmi, wrzucamy plecaki do autobusu i wracamy wraz z wycieczką do Quito, po drodze tankując autobusik za 1,70 dolara amerykańskiego. Koło 17.00 meldujemy się w dawno nie widzianym hostalu na ohydnym Mariscalu. Zastanawiamy się, dlaczego sympatyczny Amerykanin, który prowadzi antykwariat z książkami gdzie kupujemy coś do poczytania na drogę właśnie tam się osiedlił. Jest jeszcze wcześnie, więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy do starej części Quito. Nie nie – nie na koncert ani nie na zwiedzanie, bo jedno i drugie już odpękaliśmy. Koło tego teatru sprzedawali takie miłe, europejskie ciastka… Zjadamy, po czym postanawiamy się jeszcze udać na mały spacer. Po wczorajszej wycieczce do Mindo pogryzione nogi swędzą mnie okropnie, ale na szczęście w aptece sieci o wdzięcznej nazwie „zdrowa-zdrowa”, której sloganem czy raczej mini-hasłem reklamowym jest „SanaSana, colita de la trana” czyli „Zdrowa-zdrowa, ogonek żaby”, zaś logo – taka właśnie zielona żaba, kupujemy miejscowy balsam na ugryzienia. Balsam działa na tyle, że daje się przeżyć bez zadrapania się na śmierć. Wracamy do hostelu, pakujemy manatki i idziemy spać – po raz ostatni w Ekwadorze.
kalarepa78
Dzień 20 – Teleferiqiem nad Quito i pożegnanie z Ekwadorem 28 lipca
Budzimy się jak zwykle rano, dokańczamy pakowanie, po czym idziemy na śniadanie. To niesamowite: jest jajecznica. Zjadamy, po czym próbujemy dopytać człowieka z hostalu od której godziny działa teleferico, czyli wyciąg, za pomocą którego można wyjechać na górę z której widać panoramę Quito na do widzenia. Nasz samolot odlatuje koło 16., więc jeszcze mamy trochę czasu. Człowiek oczywiście nie wie. Ale „chyba działa od 9.00 czy 9.30”. Wiedząc, że będziemy chcieli tam wyjechać, próbowaliśmy wiedzę o godzinach działania teleferico pozyskać już kilka razy od kilku różnych osób, za każdym razem dowiadując się czegoś innego. No to załóżmy, że działa od 9.00. Nie ma jeszcze ósmej, więc czasu multum. Da się do dolnej stacji dojść, a nie jechać taksówką? Bo opcję autobusu odrzucamy od razu – ich trasy są tak niejasne, że prędzej da się dojechać do miasta na koniec kraju niż w jakiekolwiek miejsce autobusem lokalnym… No pewnie, że się da! Chłopak z recepcji hostalu mówi, że to bardzo prosta droga, 20 minut – no może góra pół godzinki spacerkiem. Świetnie – o to chodziło. Nie bierzemy nawet plecaka, bo i po co, i zaopatrzeni tylko w portfel i aparat ruszamy. Idziemy tak sobie, idziemy. Kończy się prowadząca nas ulica Kolumba, potem mijamy jakiś park, potem idziemy przedłużeniem ulicy Kolumba i przedłużeniem przedłużenia…. Idziemy, idziemy, a stacji nie widać. Pytani na ulicy ludzie mówią, że owszem, kierunek obraliśmy słuszny, ale czemu nie taksówką albo nie autobusem? No bo tak! Jest więcej niż pewne, że na drodze ewolucji Ekwadorczycy za jakiś milion lat nie będą mieli nóg, bo nogi zupełnie nie są im potrzebne (chyba że kurze do jedzenia) – oni najmniejszy nawet kawałek pokonują taksówką lub w najgorszym razie autobusem czy samochodem, do czego zachęcają ceny benzyny. Wciąż idziemy. Po drodze kupujemy wodę, wypijamy i dalej idziemy. Przedmieścia do jakich dochodzimy są dużo spokojniejsze od centrum i przez to dużo bardziej sympatyczne, tyle że nas to już nie obchodzi: ciągle leziemy do cholernej góry, a to miało podobno być kilka kroków?! Przechodzimy pod jakimś tunelem – podobno to już miało być tu. Tak przynajmniej mówili ludzie na ulicy. Aha – jasne. Nic nie widać. Pytamy kierowcę stojącego autobusu gdzie jest dolna stacja wyciągu, na co dowiadujemy się, że on tam właśnie jedzie, bo to takie miejskie „wahadło” – serwis góra-dół. Jedziemy więc jeszcze wcale niemały kawałek… Pół godziny to może i owszem – w dół na rowerze, ale nikt mnie nie przekona, że w pół godziny się tam spokojnie wchodzi. Przez to wszystko zrobiło się już całkiem późno i wyciąg hula że hej. Kupujemy bilety, wsiadamy, wjeżdżamy – całkiem długo i wysoko. Widoki rzeczywiście cudne – Cotopaxi, Pichinche (obie) i całe Quito widać jak na dłoni, a małe nie jest – jakieś 3,5 miliona mieszkańców. Chwilę spacerujemy, robimy zdjęcia, po czym zjeżdżamy. Ale do hostelu – nie ma głupich – już iść nie będziemy. Wsiadamy w taksówkę i jedziemy – na oko z 10 minut. Bardzo to śmieszne że niby w górę z buta miałoby to zająć 20 minut… Idziemy na ostatni lunch do „Szalonej fasoli” obok naszego hostalu. Lekkie sałatki i owocowe soki w sam raz przed lotem, po czym wracamy i bierzemy manatki. W tamtą stronę mieliśmy dwa plecaki, teraz do tego doszły jeszcze dwie torby wypełnione miejscowymi produktami, głównie z Otavalo. Jak zwykle złapanie taksówki nie jest problemem. Jak zwykle taksówkarz uważa, że jest od nas sprytniejszy i chce o 5 dolców więcej niż typowa cena. Jak zwykle się dziwi, kiedy się okazuje, że my wiemy ile się powinno zapłacić, więc godzi się i jedziemy. Ruch niewielki, więc na lotnisku jesteśmy szybko. Jest piękna pogoda, świeci lekkie słońce, my zaś stajemy na końcu kilometrowej kolejki do check-inu. Każdy ma tu jakiś problem: główny jest taki, że zmiana terminala pociągnęła za sobą konieczność zapłacenia większych o jakieś 6 dolarów od głowy podatków w bilecie. Ludzie, którzy kupowali bilety dawniej niż my, muszą te kilka dolców dopłacać (my już byliśmy liczeni po nowemu). A może to ci, którzy kupowali bilety później? Logiki to w tym nie ma, a to bardzo irytuje odlatujących do Amsterdamu Europejczyków i kolejka rusza się bardzo powoli. Wreszcie udaje nam się odprawić, przejść kontrolę bezpieczeństwa podczas której pani pokazuje, że na butelce z repelentem jest znak że to łatwopalne, więc w ich super-bezpiecznych procedurach to nie przechodzi. Przechodzimy następnie kontrolę migracyjną, gdzie pan pyta w jakim celu byliśmy w Ekwadorze, a słysząc, że w turystycznym, każe wymienić miasta które widzieliśmy po drodze… Mijamy stanowisko, na którym miejscowi celnicy w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego rozkręcają głośniki, które jakiś facet przewoził w walizce, a robią to tak wprawnie, że zapewne własności akustyczne kolumn należą już do przeszłości, wreszcie dochodzimy do poczekalni przed bramką do samolotu. To już ostatnie chwile w Ekwadorze. No prawie, bo jak się okazuje, samolot leci przez Guayaquil i przechodzimy najdziwniejszy transfer w historii, bo to jest transfer bez transferu: musimy wysiąść z samolotu na lotnisku w Guayaquil tylko po to, żeby po godzinie wsiąść do tego samego samolotu i lecieć dalej. Lecimy więc do Amsterdamu. Samolot ma lekkie spóźnienie, więc ledwo zdążamy na przesiadkę do Warszawy, w biegu kupując chłopakom zapamiętane z pierwszego dnia gadżety z Miffi. Udało się. Nam tak, ale bagażom nie: plecaki przylatują z nami, a wzorzyste torby dopiero kilka godzin później przywozi nam do domu kurier.

*****************************************THE END*********************************************
[kto przebrnął, ten zalicza sobie jako dodatkową przeczytaną książkę, bo miało 42 strony icon_wink.gif]
yellow
.. dziękuję - dobranoc:)
paulap
Przeczytałam wszystko. Od deski do deski. Tak jak Ci pisałam, powinniście prowadzić blog icon_smile.gif Świetnie się czyta. czekam na kolejną podróż!
bb
Bloga, bloga albo ksiazke przygodowo-podroznicza popelnic. Koniecznie.
kalarepa78
Miło nam. I przepraszam za te literówki, dopiero teraz rzuciły mi się w oczy.
Na razie zrobiliśmy sobie cewe fotoksiążkę na domowy użytek icon_wink.gif Bb, fajnie, że Ci się podoba, ale przecież tego nikt nie wyda. Chyba nie mam Cię wśród znajomych na FB (jeśli mam i przeoczyłam, to przepraszam ,więc jak chcesz zobaczyć fotki, to odezwij się proszę na priv.
bb
Dlaczego nie wyda? Dlaczego nie? Ilez mozna ogladac produkcji Beaty P. czy Martyny? Nawet mieszkajac z dala od empikow i innych s/marketow opedzic sie nie mozna 21.gif
Pisze PW.
Paula.
Wreszcie udało mi się skończyć, to znacz w końcu miałam na to czas, ale żałuję, że lektura już za mną i też przyłączam się do petycji o bloga!
Zdjęcia też super. Ale jakby tak były wplecione w opowieść to by dopiero było wrażenie 43.gif - czyli bloga prosimy icon_smile.gif
KM
Ja też jestem bardzo ciekawa zdjęć icon_smile.gif
gabriel10
Wspaniała relacja!
To jest wersja lo-fi głównej zawartości. Aby zobaczyć pełną wersję z większą zawartością, obrazkami i formatowaniem proszę kliknij tutaj.