Moje czteromiesięczne dziecko w niedzielę (czyli tydzień temu) dostało kataru. nie przejęłam się zbytnio (frida, woda morska, eukaliptus, maść majerankowa), ale po czterech dobach zaczęła pokasływać (suchy kaszel) a piątego dnia również poświstywać.
Wczoraj poszłam do lekarza. Usłyszałam, że: za chwile infekcja może przerodzić się w zapalenie oskrzeli, i że gardło jest czerwone. Dostałam antybiotyk. Dziś rano mała zwymiotowała lek i zaczęły się częste kupki. Wezwałam kolejnego lekarza i dostałam nową diagnozę: gardło blade, infekcja wirusowa, nadreaktywność oskrzeli; leczyć objawowo, odstawić antybiotyk.
Fakt, że wczorajsza lekarka, na pytanie, czy antybiotyk jest niezbędny, odpowiedziała: "
gdyby nie był konieczny, to bym go nie przepisywała"
Dzisiejszy lekarz dość obszernie tłumaczył, na jakiej podstawie wnioskuje, że to wirus, nie bakteria i poinstruował, kiedy się niepokoić. Przed jego wizytą trochę poczytałam o wirusach i bakteriach i przyznam, że w zderzeniu z tymi wiadomościami wypadł dość wiarygodnie.
Był jeszcze jeden lekarz, który nie obejrzał malucha, tylko przez telefon stwierdził, że u takich maluchów zapalenie płuc trzeba leczyć w szpitalu i dożylnymi antybiotykami, że zapalenie oskrzeli może błyskawicznie przejść na płuca, a osłuchanie dziecka nie pozwoli zdiagnozować prawidłowo i powinniśmy zrobić rentgen.
No i siedzę roztrzęsiona, bo:
1) jestem przeciwna wykonywaniu serii inwazyjnych i stresujących dla malucha badań, jeśli nie jest to naprawdę niezbędne i konieczne
2) nie jestem fanką dawania antybiotyków "na wszelki wypadek"
3) a jednocześnie boję się, że coś przegapię, zlekceważę poważny stan dziecka, a mój brak reakcji będzie miał poważne konsekwencje dla małej.
I o...