Mam wprawdzie krótki staż małżeński (za parę dni stukną nam dopiero 3 lata), ale znamy się z mężem już prawie 12 lat. Pochodzimy z dwóch różnych światów: ja z rodziny pełnej ciepła i miłości, mąż od dziecka musiał liczyć na siebie; ja grzeczna i ułożona, mąż podwórkowy huligan. Ale serca zabiły mocniej i co było zrobić.
On nauczył mnie wielu rzeczy, ja jego chyba też. I choć jak najbardziej są między nami kłótnie, zdarzają się ostre słowa, trzaśnięcia drzwiami, łzy, to ja jestem z moim mężem bardzo szczęśliwa. Bo tak naprawdę nie wierzyłam, że tak często będę dostawać od męża kwiaty czy czekoladki w podziękowaniu za to, że jestem. Że znajdzie czas, aby wyrwać się wcześniej z pracy, a wcześniej zadzwonić i powiedzieć: "kochanie bądź gotowa za godzinę, zabieram Cię na kolację". Że sam wstając do pracy o 6.00 zajmie się ząbkującą Oliwią, która obudzi się o 4.00 po to, żebym ja mogła sobie jeszcze pospać. Że pocałuje mnie w rękę, kiedy późno wróci zmęczony z pracy, a ja z uśmiechem na twarzy podam mu ciepły obiad. Że nigdy nie powiedział do mnie "Kaśka", dla niego zawsze jestem "Kasią". Że do dziś tęsknię za nim, kiedy jest w pracy, a kiedy wraca i zobaczę jego samochód wjeżdżający w bramę, mam motylki w brzuchu. Że ciągle rano na dowidzenia całuje mnie w usta, a kiedy wraca, rzucam mu się na szyję. Że tak naprawdę zawsze mogę na niego liczyć, że są dni, kiedy sprowadza mnie na ziemię, kiedy chcę zrobić jakąś głupotę, że popiera mnie wtedy, kiedy robię coś dobrego.
Nie chcę, żeby to wyglądało tak, jakbyśmy byli małżeństwem idealnym, bo daleko nam do tego. Ale gdybym jeszcze raz miała podjąć tą decycję, to jeszcze raz wyszłabym za mojego męża. Bez wahania.
I jeszcze jedna istotna rzecz - od zawsze mieszkamy z moimi rodzicami. I jest nam razem bardzo dobrze.