Aktualnoci

12 tysicy dodatkowych miejsc w obkach!

12 tysicy dodatkowych miejsc w obkach!

Rzd postanowi kontynuowa program Maluch, zapocztkowany w 2011, zaproponowa jednak jego zmodyfikowan i rozszerzon wersj, nadajc mu nazw MALUCH plus. Program MRPiPS "Maluch plus" na 2017 r...

Czytaj wicej >

Maluchy.pl logo
cia

Witaj Gościu ( Zaloguj | Rejestruj )

Start new topic Reply to this topic
Start new topic Reply to this topic
3 Stron V   1 2 3 następna  

Ekwador i Galapagos

, BEZ dzieci ;-)
> , BEZ dzieci ;-)
kalarepa78
wto, 30 lip 2013 - 17:40
Chcecie poczytać? Tylko uprzedzam, nie mam ochoty na dyskusję o tym, jak to niedobrzy rodzice zostawili biedne dziateczki na trzy tygodnie z kochającymi dziadkami icon_wink.gif
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post wto, 30 lip 2013 - 17:40
Post #1

Chcecie poczytać? Tylko uprzedzam, nie mam ochoty na dyskusję o tym, jak to niedobrzy rodzice zostawili biedne dziateczki na trzy tygodnie z kochającymi dziadkami icon_wink.gif

--------------------




yellow
wto, 30 lip 2013 - 18:15
bardzo chcemy ... i fotki też chcemy zobaczyćicon_smile.gif
yellow


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,829
Dołączył: pon, 13 lut 06 - 20:04
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 4,916




post wto, 30 lip 2013 - 18:15
Post #2

bardzo chcemy ... i fotki też chcemy zobaczyćicon_smile.gif

--------------------
E. 2001
J. 2007


Najważniejsze by z prostych rzeczy nie tworzyć intelektualnych labiryntów
Ciocia Magda
wto, 30 lip 2013 - 18:27
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif
Ciocia Magda


Grupa: Moderatorzy
Postów: 9,811
Dołączył: sob, 05 kwi 03 - 20:54
Skąd: Poznań
Nr użytkownika: 421

GG:


post wto, 30 lip 2013 - 18:27
Post #3

Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif

--------------------
mama Eweliny i Zofii (2000)

The thing is to keep smiling and never look as if you disapprove. - Lady Violet
Agnieszka AZJ
wto, 30 lip 2013 - 18:53
CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Noooo, tak normalnie i w dodatku bez dzieci nienie.gif


Zdjęć już trochę widziałam na FB, ale więcej opisu by się przydało. Foka na targu mnie rozłożyła icon_smile.gif
Agnieszka AZJ


Grupa: Administratorzy
Postów: 12,842
Dołączył: śro, 21 sty 04 - 17:47
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 1,355

GG:


post wto, 30 lip 2013 - 18:53
Post #4

CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Noooo, tak normalnie i w dodatku bez dzieci nienie.gif


Zdjęć już trochę widziałam na FB, ale więcej opisu by się przydało. Foka na targu mnie rozłożyła icon_smile.gif

--------------------
Agnieszka, mama Ani (04.1993), Zosi (06.1996) i Julki (01.2000)
MAŁY POKÓJ Z KSIĄŻKAMI czyli o dobrych książkach dla dzieci nie tylko dla dzieci

A ty siej. A nuż coś wyrośnie.
A ty - to, co wyrośnie - zbieraj.
A ty czcij - co żyje radośnie,
A ty szanuj to, co umiera.

I pamiętaj - że dana ci pamięć:
Nie kłam sobie - a nikt ci nie skłamie.

(J. Kaczmarski)
maminka43
wto, 30 lip 2013 - 20:47
chcemy,chcemy!!!pisz,a dużo!
maminka43


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 3,011
Dołączył: nie, 12 mar 06 - 08:54
Skąd: Kraków
Nr użytkownika: 5,215

GG:


post wto, 30 lip 2013 - 20:47
Post #5

chcemy,chcemy!!!pisz,a dużo!

--------------------
Agatka mama:
Joanny Dominiki(7.03.1987)
Ma?gorzaty Karoliny(9.10.1989)
Jakuba Krzysztofa(19.10.2006)

i babcia
Mai Adrianny(31.03.2006)
Patrycji Izabelli(08.09.2008)
Micha?a Marcina (24.07.2011)

Te?ciowa
Adrianka i Sebastianka ;)



mama_do_kwadratu
wto, 30 lip 2013 - 21:03
Mamma mia! Pisz!
mama_do_kwadratu


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 9,090
Dołączył: sob, 14 cze 03 - 17:06
Nr użytkownika: 826




post wto, 30 lip 2013 - 21:03
Post #6

Mamma mia! Pisz!

--------------------
Mama Dwóch Takich od Czerwca 2000
Fridge pickers wear bigger knickers
kalarepa78
sob, 03 sie 2013 - 14:10
CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Magda, pewnie są i tacy, którzy sobie ot tak jadą, ale dla nas - rodziców dwójki, nie-rentierów to nie takie hop siup icon_wink.gif

yellow, masz konto na FB? Tutaj pewnie szybko nie wrzucę, bo zdjęcia są spore i straszne eony czasu pochłania mi zmniejszanie ich

Prolog: od czasu naszej podróży poślubnej do Boliwii i Peru sprzed siedmiu laty mówimy o Ameryce Południowej: „nasza trudna miłość”. To kontynent, który oszołomił nas swoją urodą ale też nie raz doprowadził do wściekłości tym, jak proste – z europocentycznego/ zachodniego punktu widzenia sprawy mogą działać źle. Nic nie jest na czas. Nic nie jest tak, jak się umawiałeś. Zawsze dostaniesz mniej reszty, niż powinieneś. Ameryka Południowa nie zna słowa „umiar” – tu wszystkiego jest dużo – przyrody, która zapiera dech w piersiach; gór, których widok powala, ruchu ulicznego, spalin, brudu, reklam, hałasu. I chociaż odległa pod każdym względem, to jest w niej coś takiego, że nie możemy bez niej żyć. Już raz byliśmy blisko podróży do Ekwadoru, ale zmiana kursu złotówki do dolara amerykańskiego, który jest też oficjalną walutą w Ekwadorze nas powstrzymała i w zamian była Dominikana – drugi po Haiti najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Kraj plaż jak z reklamy i miejscowych taktujących „ludzi z Zachodu” jak worek z pieniędzmi. Kraj, gdzie praktycznie nie ma backpacersów. I wreszcie po siedmiu latach decydujemy, że życie jest zbyt krótkie, żeby rezygnować z marzeń i zamiast postanowień nowowrocznych 1 stycznia 2013 zamykamy oczy i kupujemy rujnujące kieszeń bilety do Quito. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby wszystko było ok. Bartek w okresach największego zapracowania chodzi do łóżka z przewodnikiem Rough Guide po Ekwadorze. Śmieję się, że to taki jego „Playboy”. Decydujemy, że będąc tylko 1000 km od niego nie możemy nie polecieć na Galapagos. Kupujemy bilety. I wtedy właśnie, trzy tygodnie przed wyjazdem fatalnie upadam na prawy nadgarstek – wielki siniec, niemożność samodzielnego ubrania się czy nalania sobie wody do szklanki. A w planach – wejście na wulkan, jazda konna, rafting. Źle! Ale to Ameryka Południowa! Tu każdy może wszystko!

Dzień 1 – przylot do Quito, 9 lipca
Dzieci odstawione do dziadków, plecaki z niejakim trudem spakowane (ręka!), więc lecimy! Już nie tak, jak siedem lat temu do La Paz – 36 godzin z niezliczonymi przesiadkami, ale elegancko – jedna przesiadka w Amsterdamie (do zapamiętania: w drodze powrotnej ku7pić chłopcom jakiś gadżet z Miffy!) po południu czasu ekwadorskiego lądujemy na Lotnisku Quito Mariscal Sucre. Wokół piękne góry, w kolorze kakao, wiemy, ze gdzieś tak za nimi jest legendarny wulkan Cotopaxi. Jak na Amerykę Południową jest dziwnie nowocześnie i ... czysto. Trochę nas dziwi, że do Mariscalu (dzielnica Quito) jedziemy aż tak długo. Rzecz wyjaśnia się po kilku dniach – otóż stare lotnisko rzeczywiście mieściło się na Mariscalu, ale cztery miesiące przed naszym przylotem uruchomiono nowe, poza miastem. Taksówkarz prowadzi tak, że serce podchodzi nam do gardła, jedziemy najpierw szeroką arterią, która równie dobrze mogłaby znajdować się w Barcelonie (tylko góry trzeba by zasłonić), ale po jakimś czasie zaczynają nas otaczać dziwne domki, które wyglądają jakby dziecko posklejało je z pudełek po zapałkach i pomalowało farbą olejną, reklamy Pollo Rey (Król Kurczak, mieszkańcy Południowej Ameryki lubują się w smażonych kurczakach), sklepów z oponami i częściami samochodowymi, a nad tym wszystkim – plątanina niezliczonych kabli elektrycznych, która Europejczyka przyprawia o drżenie. Docieramy do naszego, obskurnego raczej hostalu Otavalo Huasi na paskudnym (wygląda jak po wybuchu bomby) Mariscalu i mimo, że już ledwie żywi (w Polsce dochodzi północ) idziemy poszukać agencji, która zorganizuje nam wyjazd do selvy (dżungli). Szczęśliwie jest tuż za rogiem, obsługująca nas dziewczyna mówi świetnie po angielsku, czyżbyśmy trafili do kraju, gdzie hiszpański (którego nigdy się nie uczyłam) nie będzie potrzebny? Wykupujemy nie tylko pięciodniową wycieczkę do dżungli, ale też jednodniową na najbardziej znany targ w Otavalo i do tego wejście na Illinizę (5123 m. n. p. m.), nad Cotopaxi się wahamy (wejście jest nocą, żeby zdążyć przed topnieniem lodowca, trzeba używać młotka lodowego, pewnie też prusikować, a ja przecież ledwo jestem w stanie utrzymać w prawej dłoni szklankę), ustalamy, że zdecydujemy po Ilizisie. Nieprzytomni ze zmęczenia docieramy do hostalu, szybki prysznic (znów to dziwne urządzenie niby-podgrzewające wodę pod prysznicem) i zasypiamy.

Część I: Galapagos
Dzień 2 – przylot na Galapagos, 10 lipca
Budzę się ok. 1.00, bo przecież różnica czasu wynosi 7h, ok. 3.30 wstajemy już na dobre i próbuję przepakować nas się na pierwszych 10 dni, żebyśmy nie musieli troczyć za sobą dwóch wielkich plecaków, tylko jeden. Misja zakończona powodzeniem. Niestety misja „śniadanie na wynos” zakończona niepowodzeniem, recepcjonista tłumaczy się, że kolega mu nie przekazał (południowowamerykańska norma) i że może nam co najwyżej wycisnąć sok z – jak wtedy zrozumieliśmy – pomidora. Dopiero po kilku dni orientujemy się, że nie chodzi o pomidora, tylko o o tomate de l’arbol – słodkawy czerwony owoc wielkości śliwki, o smaku najbardziej wg mnie zbliżonym do słodzonej dyni. Parę minut przed piątą wychodzimy na ulicę, skąd wczorajsza taksówka ma nas zawieźć na lotnisko. Czekamy parę minut, a w tym czasie podjeżdża chyba z dziesięć innych taksówek. Lekcja pierwsza: w Quito taksówkę złapiesz o każdej porze dnia i nocy, nie ma sensu ich zamawiać. O tej porze ruch jest mały, po 25 minutach jesteśmy na lotnisku. Ustawiamy się w jednej z dwóch kolejek, a tu niemiła niespodzianka, jednak ta z napisem „Galapagos – luggage check” jest niewłaściwą. Właściwa to ta obok, najwolniejsza kolejka na świecie, prowadząca do okienka, gdzie za 10 $ od osoby kupuje się druczek, żeby potem po przylocie za 100$ od osoby wykupić prawo wstępu na Galapagos. Stoimy, ale kolejka wcale się przesuwa do przodu, czas płynie, do naszego lotu już coraz mniej czasu, robi się nerwowo. Bartek szybko zaprzyjaźnia się z jakimś młodym Ekwadorczykiem, który stoi tuż tuż przed magicznym okienkiem, dostajemy nasze upragnione druczki, jakiś z-wyglądu-Holender pokrzykuje za nami, ze to nie fair, odprowadzeni przez spojrzenia, które mogłyby zabić udajemy się do drugiej szybkiej kolejki, tu już bez problemy, potem tylko check –in i idziemy do bramki. Tu dziwnie spokojnie, okazuje się, że mamy nagle ponad pół godziny czasu, gadamy z miłym Ekwadorczykiem, który okazuje się być studentem biologii. Z ciekawostek – dowiadujemy się, że ekwadorski odpowiednik adiunkta zarabia miesięcznie 7000$. Zaczynamy rozważać przeprowadzkę, ale nasze zamiary szybko ulegają schłodzeniu – dotyczy to obywateli Ekwadoru, rząd chce zmienić strukturę zatrudnienia, bo ponoć gros pracowników naukowych to cudzoziemcy właśnie. Miło się gada, ale nadchodzi czas naszego lotu, więc szybko się żegnamy i do samolotu wewnętrznych linii TAME. I znów w powietrzu nad tą wulkaniczną doliną, jakby posypaną kakao. Po godzinie jeszcze międzylądowanie w Guayaguil i po 3 godzinach wreszcie lądujemy na Baltrze, która na mapie wygląda jak łezka nad San Cristobal. Lotnisko malutkie, ale w odróżnieniu od boliwskiego Rurenabaque – przynajmniej ma normalny pas startowy. Jeden icon_wink.gif. A na pasie – narysowany pas ruchu dla pieszych. Płacimy za wstęp do wyspy, odbieramy bagaże i wsiadamy do lotniskowego autobusu. To Ameryka Południowa – kraj, do którego ludzie z Zachodu przyjeżdżają na dłuugo, a nie tak jak my – na nędzne trzy tygodnie. Tym razem przypominam nam o tym amerykańska blondynka na oko w naszym wieku, opowiadająca współpasażerce o swojej rocznej podróży i szczególnym zachwycie Boliwią (podzielamy) i Patagonią (może kiedyś?). Autobus dowodzi nas do promu, przy pięknej turkusowej zatoczce, znad której wystaje czerwonawa wulkaniczna skała. Szkoda, że nie robimy zdjęć, bo potem już nigdy nie ma tu takiego światła i woda nie ma tego niewiarygodnego koloru. Przepływamy promem na drugi brzeg, gdzie już czekają autobusy, które jada do Puerto Ayora, największej miejscowości na wyspach, miejscu, gdzie będziemy nocować. Okazuje się, że na przyjemność przejazdu autobusem trzeba czekać ponad pół godziny (więc pewnie godzinę), decydujemy się na lokalną taksówkę, młody Amerykanin, który jest przyjechał tu jako wolontariusz do Stacji Darwina pyta, czy może do nas dołączyć. Chętnie się godzimy, bo dla nas – Zorgobliwych Kun - to oznacza, że cena za przejazd spadnie o 1/3. Praktycznie wszystkie taksówki na San Cristobal to wielkie białe Toyoty Hillux. Jedziemy jedyną drogą na wyspie, przez las tworzony przez scalesie (? Ang. scalessia tree, scalessia forest). Przed wjazdem na wzgórze kierowca trąbi na ptaki – za przejechanie ptaka jest tu 70$ kary i do tego – 7 dni aresztu! Po chwili krajobraz się zmienia, pojawiają się bananowce z kiśćmi owoców i fioletowym „obciążnikiem” na końcu, znane nam już z Sri Lanki, bugenwije i jakieś wielkie kwitnące na czerwono drzewa, małe pomalowane na różne kolory domki, bawiace się dzieci, psy, kury. Na każdym domu obowiązkowy plastikowy zbiornik na wodę, najczęściej niebieski z napisem „PlastiGama”. Wreszcie docieramy do Puerto Ayora. Taksówkarz oczywiście nie zna miejsca gdzie mamy spać (tu nie Londyn, gdzie taksówkarz musi znać wszystkie ulice w mieście!), ale dzwoni pod numer, który mamy na rezerwacji i wreszcie szczęśliwie docieramy na miejsce. Przyjemny ogród, a w nim – owoce noni, mango, bananowce i jeszcze jakieś drzewa owocowe, których nie znamy. Dostajemy pokój w niskim nieotynkowanym budynku, przyjemnie pachnie jakimś egzotycznym drewnem. A któż mieszka obok? Otóż on – nasz drogi Holender z lotniska! Okazuje się, ze ma na imię Dani, jest z Maastricht i od siedmiu miesięcy podróżuje po Ameryce Południowej ze swoją partnerką, sympatyczną pół-Meksykanką. Solidarność europejska w Ameryce jest silna, Dani przeprasza Bartka, Bartek tłumaczy się, ze poza ekstraordynaryjnymi przypadkami tak się nie zachowuje. Sunshine & roses between these two!
Zrzucamy bambetle i idziemy się rozejrzeć i dowiedzieć, czy uda nam się jeszcze dziś popłynąć na tour de bahia – wycieczkę po zatoczkach San Cristobal. Na głównej ulicy – agencja przy agencji, udaje nam się bez problemu kupić wycieczkę na dziś oraz na kolejne dwa dni – na wyspy Floreanę i Bartolome. Trzeci dzień na razie odpuszczamy, głównie ze względu na moją niechęć do łódek, jak się potem okaże – słusznie.
O 14.00 ruszamy sporą motorówką (? ang. speed boat) na wycieczkę wokół wyspy. Towarzyszy nam bosonogi przewodnik, dwie amerykańskie studentki weterynarii, które przyjechały tu zajmować się zranionymi zwierzętami oraz trójka dość kuriozalnych Japończyków – jeden z nich cały czas gada przez telefon, jedna z pań ma białe buty na obcasie coś a la kozaczki. Przy pierwszym pomoście – atrakcja nie lada – leżąca foka! Dopiero przylecieliśmy, więc jeszcze nie wiemy, że takich fok spotkamy tu dziesiątki. Foka z Galapagos to w zasadzie rodzaj wodnego kota – może cały dzień wylegiwać się na słońcu. Wolno do niej podejść, ale nie za blisko, bo wtedy pluje niczym lama! Ale jest w nich coś naprawdę rozczulające w tym puchatym futerku, błyszczącym nosie i spanielim spojrzeniu. Od foki płyniemy do kolejnej zatoczki – zielone kaktusy w typie opuncji i droga przez suchy tuf wulkaniczny prowadzi nas do miejsca, gdzie wylegają się czarne jaszczury. Te są pewnie endemiczne (na Galapagos wszystko jest endemiczne icon_wink.gif), ale przypominają nam te widziane na Dominikanie. Idziemy na plażę – jedna z Amerykanek zauważa pływającego żółwia morskiego, nad nami latają boobies, ale tym razem nie te najbardziej znane – niebieskonogie. Dowiadujemy się przy okazji, jakie mają niemiłe zwyczaje. Ponoć w gnieździe czasem wylęgają się dwa pisklęta i wtedy silniejsze zjada słabsze. Od tego czasu na ich widok mówimy: „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!”
Płyniemy do zatoki rekinów, ale niestety tym razem ich nie ma. W sumie to nic dziwnego, przy tym natężeniu ruchu i hałasu. Jeszcze tylko krótkie snorkowanie i ostatni przystanek – wyschłe słone jeziorko i potem grota z laguną. Bartek idzie popływać, ale ja z niepokojem obserwuję, jak nasze Amerykanki przymierzają się do skoku ze na oko 15 metrowej skały. Do ostatniej chwili mam nadzieję, że rozsądek zwycięży, ale niestety jest inaczej. Serce podchodzi mi do gardła, po chwili na szczęście wypływają. Uff! To było naprawdę głupie! Wracamy a naszą łódeczkę i płyniemy do Puerto Ayora. Pierwsza prawdziwa kolacja w Ekwadorze. To muszą być ceviche! I są – przepyszne Do nich oczywiście patakones – plastry smażonych zielonych bananów (tu mój zachwyt jest mniejszy)! Po drodze jeszcze małe zakupy i do łóżka. Early to bed, early do rise, it makes you wealthy, health and wise – to nasze motto na tym wyjeździe ( i prawdę mówiąc – na każdym, ale tu mamy inne powody niż wtedy, gdy podróżujemy we czwórkę icon_wink.gif).

Dzień 3 – Isla Floreana, Galapagos, 11 lipca
Desayuno incluido, więc dostajemy śniadanko: jajecznica (taaak, jeszcze wiele jajecznic przed nami), tosty z serem i sok z czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda na kokos, ale nim nie jest. To guanabana – owoc, którego nie obejmuje Bartkowy hiszpański. Potem okaże się, że nie znają go też rdzenni Hiszpanie, więc Mąż Mężolis jest usprawiedliwiony. Zakochuję się w tym smaku i potem gdzie się tylko da, piję z niego sok. Sam owoc jest wielkości średniego arbusa, elipsowaty jak awokado, zielony i ma niezbyt ostre kolce. Ekwadroczycy twierdzą, że jest bardzo zdrowy. Po śniadaniu i zapieczętowaniu plecaków, bo na wyspę nie wolno wwieźć żadnych owoców, żeby się nie rozsiały– ruszamy łódką podobną do wczorajszej. Ale nie ma głupich – Pani Żona zaopatruje się w Lokomotiv i zarządza siedzenie pod pokładem. Łódką buja tak, że... o rany 43.gif Dopływamy, przesiadamy się do czegoś na zwór drewnianego autobusu (w Banos nazywanego „chiva”) i jedziemy zwiedzać wyspę, gdzie ponad sto lat temu rozegrała się słynna tragedia miłosna, zwana the Galapagos Affair, z udziałem przybyłej z Niemiec pary. Na wyspie mieszka ok. 100 osób, po drodze mijamy szkołę, dowiadujemy się, że każda rodzina ma prawo korzystania z wody tylko przez godzinę dziennie. Oglądamy największego bielunia, jakiego wiedziałam w życiu, wulkany, skały, w których ponoć mieszkali prawdziwi piraci. Nad nami lata Darwin’s finch. I wreszcie to, na co czekaliśmy – zagroda z żółwiami! Są naprawdę ogromne i raczej mało zainteresowane naszymi odwiedzinami. Zadziwia to, jak taki żółw jest „zrobiony” – z jego kończynami jak u słonia i cielskiem, które mieści się w skorupie. W drodze powrotnej przewodnik zrywa dla nas przy drodze limonki i pomarańcze. Te ostatnie nie wyglądają bynajmniej tak ładnie jak w europejskim supermarkecie, ale jest są przepyszne. Zgłodnieliśmy, na lunch do wyboru ryba (super!) i kurczak, do tego wszechobecny ryż i sałatka z czerwonej kapusty z limonką. Siedzimy obok pół-Francuza, pół-Hiszpana, który zachwyca się Bartkowym madryckim akcentem i opowiada o wczorajszym nurkowaniu z rekinami (są niegroźne dla ludzi). Wyrażamy głośno swoją zazdrość i żal, że nie umiemy nurkować, na co on oświadcza, że wczoraj nurkował pierwszy raz w życiu! No tak, to jest Ameryka Południowa – tu każdy może wszystko icon_wink.gif Wypytujemy o szczegóły techniczne i też postanawiamy spróbować. A na razie czeka nas poobiednie snorkowanie. Ludzie z cieplejszych krajów marudzą, że ocean jest zimny ale nam się wydaje zupełnie ok. Idziemy do wody, a tam niespodzianka – nie tylko kolorowe rybki, ale też ŻÓŁWIE! Najprawdziwsze morskie żółwie! Pływamy nad nimi, one nic sobie nie robią z naszego towarzystwa, skubią rośliny. To oczywiście zabronione, ale nie możemy się powstrzymać i dotykamy ich skorup. Już czas wychodzić, a tu kolejna niespodzianka – razem ze mną z wody wypływa foka i układa się na piasku. Powszechne poruszenie, wszyscy chcą zdjęcie z foką, ona daje się łaskawie fotografować, o ile nie podejdzie się zbyt blisko – wtedy pluje i fuka. Wracamy na przystań, gdzie wylegują się kolejne foki i jaszczurki, jedna na schodkach w wieży daje podejść do siebie naprawdę blisko i dotknąć swojego futra – jak u kota. Jeszcze kontrola plecaków, czy nikt aby nie wywozi żywej jaszczurki (ponoć wcześniej się to zdarzało) i płyniemy do Puerto Ayora. Zapisujemy się na nurkowanie i idziemy na kolację. Znów wybieram ceviche, tym razem z samych krewetek, do tego oczywiście sok z guanabany. Jeszcze tylko zakup ekwadorskiej czekolady i można iść do łóżka!

Dzień 4 – Isla Barolome, 12 lipca
Tym razem płyniemy dalej, na niezamieszkałą wyspę, więc załapujemy się na dużo większą łódkę i szczęśliwie też mniej kołysze. Po drodze mijamy wystające z oceanu mniejsze wulkaniczne wysepki i skałki obsiadłe przez boobies. „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!” Za to wszyscy lubią delfiny. I widzimy je jak skaczą wokół naszej łódki, podpływają na kilka metrów! Przed nami już ponoć Isla Bartolome, nie widzimy charakterystycznej skały, zwanej pinnacle, po chwili okazuje się, że podpływamy z innej strony. Na nadbrzeżu czekają na nas całe stada czerwonych krabów i podobny do czapli ptak zwany heronem. Po podeście i schodach zaczynamy wchodzić na wulkan. Czemu tak? Bo inaczej by się po prostu rozsypał, jest jeszcze delikatniejszy niż wydma nad Bałtykiem. Po drodze mijamy podobne do penisów kaktusy, ponoć jak ktoś zgubi się na wyspie, to mogą uratować życie, bo w środku mają wodę. Z góry widzimy piękne białe i żółte plaże z obu stron wyspy. Schodzimy i przepływamy na brzeg, który jest zbudowany z zastygłej czarnej lawy. Na brzegu morska jaszczura i... PINGWIN! Jeden pływający sobie beztrosko pingwin z Galapagos! Niestety, dość szybko płoszy się na nasz widok. Plaża jest piękna i piaskowa, ale okazuje się, że jednak wszyscy wybierają snorkeling przy niedalekiej skale. I było warto – całe ławice kolorowych wielkich ryb – niebieskich, czerwonych pływają wokół nas. Wracamy na łódkę, dostajemy królewski obiad (ryba, ryż, sałatka) i wracamy do portu przy Baltrze, a stamtąd autobusem do Puerto Ayora. Grająca zawodowo na francuskim rożku (ang. French horn) opowiada o wspaniałym nurkowaniu w Mola Mola, tym bardziej cieszymy się na jutrzejszy dzień. Każemy wysadzić się przy targu rybnym. I nie żałujemy! Tutaj podpływają kutry ze świeżo złowionymi rybami, które są oprawiane na betonowym stole przy którym czeka na resztki... foka! A obok niej stado pelikanów. Mówiłam, że foka to wodny kot? Zachowuje się dokładnie tak samo jak Mimi mojej mamy i jak Mimi psa, ona odpędza te ptaszyska. Można tu nie tylko kupić sobie surową rybę, ale też zamówić jej usmażenie. Decyduję się na brujo (=czarownika). Nie muszę dodawać, że z sokiem z limonki smakuje przepysznie!

Dzień 5 – nurkowanie przy Golden Rock, 13 lipca
Nurkowanie ma się zacząć o 7.00. Ale kto by tak długo spał?! Przed 6.00 jesteśmy już zebrani i postanawiamy przejść się do Stacji Darwina, która jest – oprócz swojej naukowej działalności – czymś na wzór mini zoo z żółwiami z Galapagos. Są naprawdę imponujące! Po drodze spotykamy jeszcze morską jaszczurę i o 7.00 znów w Puerto Ayora. I któż płynie z nami?! Zgadliście - to Dani! Oprócz Daniego jeszcze dwójka Argentyńczyków – ona podróżuje sama, on jest architektem i przyjechał tu na konferencję, po której został żeby ponurkować. Argentyńczycy zachwyceni Bartkowym hiszpańskim, że jest jak z Hiszpanii; zabawne w ustach ludzi, dla których to język ojczysty. Płyniemy żaglówką, ale nie używamy żagla, tylko silnika. Wiadomo – w Ekwador paliwo jest tanie, wydobywa się tu ropę naftową. Siedzimy na dziobie i gadamy o wszystkim i niczym. W końcu o to chodzi w podróżowaniu – o oglądanie pięknych miejsc i o spotykania z ludźmi. Okazuje się, że tylko Argentyńczyk i my mamy dzieci, zresztą w podobnym wieku. Tak rzadko spotykamy tu naszych rówieśników (no dobra, Dani jest z dyszkę starszy), ze zaczynamy zastanawiać się, czy światu nie grozi aby depopulacja icon_wink.gif. Argentynka nam gratuluje, że zdecydowaliśmy się na podróż tylko we dwoje. Nie wiem, jak mamy się z tym czuć więc decyduję się przyjąć za dobrą monetę. Holender i Argentynka są trochę przerażeni, gdy dowiadują się, że to będzie nas pierwszy raz –że zimno, że prądy, że niebezpiecznie. Francuz przeżył to i my damy radę, koleś który odpowiada za nasze nurkowanie to około pięćdziesięcioletni budzący zaufanie elegancki pan. Niestety zaczyna huśtać coraz mocniej, nie jest mi najlepiej, więc zasypiam pod pokładem. Budzę się i czuję naprawdę fatalnie, z największym trudem zakładam piankę, Dani i Argentyńczycy płyną na pierwsze nurki, a my – posnorkować przy Gorden Rock. Czuję się fatalnie, rzygam w łódce, potem jest trochę lepiej. Snorkowanie – najlepsze ze wszystkich na Galapagos, z foką, która wyraźnie celowo pływa wokół nas i zaprasza do wspólnej zabawy, podczas gdy inne wylegują się na skale. Gdybym tylko czuła się nieco lepiej... Na samą myśl, że mam wrócić na łódkę jest mi jeszcze gorzej, ale przecież nie będę płynąć za nią na sznurku icon_wink.gif.
Wracamy na pokład, smród spali mnie dobija, nasz instruktor ma nam opowiedzieć o nurkowaniu, a ja ledwo żyję. Na szczęście cały instruktaż sprowadza się do tego, gdzie jest końcówka od aparatu tlenowego, jak pokazać Marcosowi, który zejdzie z nami pod wodę, że OK., a jak – że nie OK. Prawdziwego nurka rzecz musi przyprawiać o bolesne dreszcze, ale nam to „nurkowanie dla leszczy” odpowiada, nie musimy się o nic martwić. Mnie tym bardziej, ze czuję się tak źle, że mając już na sobie cały ekwipunek waham się czy nie zrezygnować. Ale z drugiej strony – bardzo, bardzo chcę spróbować. Więc skaczemy i powoli po linie schodzimy w dół. Jest bardzo fajnie i zaskakująco łatwo, oddycha się rzeczywiście jak przy snorkowaniu, wokół nas pływają kolorowe ryby. Idziemy niżej, nie daję rady odetkać uszu, trochę boję się, co będzie potem, bo przed nami jeszcze powrót tą cholerną łódką, więc decyduję, ze już mi wystarczy, Bartek schodzi z Marcosem na dziesięć metrów pod wodę, jest zachwycony. Niestety musimy jeszcze wrócić, zasypiam na pokładzie, Bartek mnie cały czas tuli, rezygnujemy z obiadu, jakoś szczęśliwie dopływamy. Nurkowanie było super, szkoda tylko, że tyle trzeba było tam płynąć... Mieliśmy nurkować gdzie indziej, ale w końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Na wybrzeżu czekają na nas foki w towarzystwie szarej czapli.

EDIT: tu wklejam, żeby opis Galapagos był cały razem

Dzień 6 – ostatni dzień na Galapagos, powrót do Quito i nocny przejazd do Lago Agrio, 14 lipca
Nasz samolot jest dopiero o 14.30, wiec postanawiamy jeszcze pojechać do Rancho Primisas, gdzie można zobaczyć żółwie na wolności oraz do tunelu zastygłej lawy. Żegnamy się z seniora Isabela, zabieramy noni i banany z ogrody i wsiadamy do taksówki. Po jakimś czasie docieramy do dziury ziemi i ruszamy – jaskinia jak jaskinia, tyle, że wulkaniczna. W pewnym momencie docieramy do miejsca, gdzie trzeba się czołgać, boję się ze tak będzie do końca, ale nie. Dość niesamowite, że coś takiego samo z siebie powstało w lawie. Wychodzimy z drugiej strony, gdzie już czeka nasza taksówka i ruszamy. Rancho Primisas jest super! To zwykłe ranacho, gdzie ludzie hodują owoce itd., i gdzie przychodzą sobie żółwie słoniowe z parku. Można do nich podejść naprawdę blisko! Byle nie zablisko, bo wtedy z głośnym sykiem niezadowolenia chowają się w skorupie. Doskonale widać, jakie są kuriozalne – z głowami jak u E.T., zakończonymi malutkimi nozdrzami i wielkimi nieporadnymi kończynami, na których wyraźnie widać krokodyli wzór, a na końcu – wielkie pazury. Robimy im i sobie z nimi mnóstwo zdjęć, kupujemy na pożegnanie empanadę (rodzaj dużego smażonego na tłuszczu pieroga) z serem dla mnie i z żalem odjeżdżamy. Zaraz za rancho – niespodzianka. Stano krów na drodze J Czekamy dobrą chwilę aż sobie pójdą i ruszamy w kierunku lasu, którego nazwy po polsku nie znam, a po angielsku nazywa się scalesia forest (Magda EZ, Ty pewnie wiesz). Przejeżdżaliśmy obok już wielokrotnie, bo to przy (jedynej na wyspie) drodze do portu, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby się zatrzymać. Wrażenie trochę jak z „Hobbita”, chociaż akurat teraz, w porze suchej roślina jest niepozorna – biała i cała pokryta porostami, i to raczej te ostatnie robią całe wrażenie. Jeszcze tylko rzut oka na zapadły krater wulkanu (czyli pewnie taka jaskinia lawy, jak przed pół godziny, tylko góra już się nad nią nie trzyma) i jedziemy do portu. Z żalem żegnamy się z tutejszymi fokami i wsiadamy na prom, żeby dojechać na lotnisko. Tu najpierw dziwnie sprawnie, okazuje się, że polecimy nawet nieco wcześniej, ale jak już niby mamy lecieć to... no własnie, jednak nie, jednak nieco później. W końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Nie jest łatwo opuścić raj, ale przecież kontynent ma dla nas wiele atrakcji, prawda?
Niestety, po przylocie okazuje się, że zamiast atrakcji ma dla mnie soroche, czyli chorobę wysokościową. Pamiętamy fatalną jej wersję u Bartka sprzed siedmiu lat, więc do złego samopoczucia dochodzi lekkie zmartwienie, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Po kubku mate de coca (południowoamerykański naturalny specyfik, który ponoć pomaga) i sałatce w Magic Bean czuję się nieco lepiej. Jeszcze szybkie przepakowanie i przed 22.00 ruszamy na pobliski dworzec autobusowy, żeby udać się do Lago Agrio, a stamtąd – do dżunglii. Pobliski dworzec okazuje się umiejscowiony nieco inaczej niż wskazuje mapa, ja już ledwo powłóczę nogami, ale jakoś docieramy. Okazuje się, że znów musimy czekać, niewiele myśląc siadam na ziemi, bo jest mi już naprawdę kiepsko. W końcu po kontroli bagażu (po kiego grzyba?!) wreszcie nas wpuszczają, wtulam się w swój genialny puchowy śpiworek i zasypiam.


Ten post edytował kalarepa78 sob, 03 sie 2013 - 22:57
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post sob, 03 sie 2013 - 14:10
Post #7

CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27) *
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje 29.gif



Magda, pewnie są i tacy, którzy sobie ot tak jadą, ale dla nas - rodziców dwójki, nie-rentierów to nie takie hop siup icon_wink.gif

yellow, masz konto na FB? Tutaj pewnie szybko nie wrzucę, bo zdjęcia są spore i straszne eony czasu pochłania mi zmniejszanie ich

Prolog: od czasu naszej podróży poślubnej do Boliwii i Peru sprzed siedmiu laty mówimy o Ameryce Południowej: „nasza trudna miłość”. To kontynent, który oszołomił nas swoją urodą ale też nie raz doprowadził do wściekłości tym, jak proste – z europocentycznego/ zachodniego punktu widzenia sprawy mogą działać źle. Nic nie jest na czas. Nic nie jest tak, jak się umawiałeś. Zawsze dostaniesz mniej reszty, niż powinieneś. Ameryka Południowa nie zna słowa „umiar” – tu wszystkiego jest dużo – przyrody, która zapiera dech w piersiach; gór, których widok powala, ruchu ulicznego, spalin, brudu, reklam, hałasu. I chociaż odległa pod każdym względem, to jest w niej coś takiego, że nie możemy bez niej żyć. Już raz byliśmy blisko podróży do Ekwadoru, ale zmiana kursu złotówki do dolara amerykańskiego, który jest też oficjalną walutą w Ekwadorze nas powstrzymała i w zamian była Dominikana – drugi po Haiti najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Kraj plaż jak z reklamy i miejscowych taktujących „ludzi z Zachodu” jak worek z pieniędzmi. Kraj, gdzie praktycznie nie ma backpacersów. I wreszcie po siedmiu latach decydujemy, że życie jest zbyt krótkie, żeby rezygnować z marzeń i zamiast postanowień nowowrocznych 1 stycznia 2013 zamykamy oczy i kupujemy rujnujące kieszeń bilety do Quito. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby wszystko było ok. Bartek w okresach największego zapracowania chodzi do łóżka z przewodnikiem Rough Guide po Ekwadorze. Śmieję się, że to taki jego „Playboy”. Decydujemy, że będąc tylko 1000 km od niego nie możemy nie polecieć na Galapagos. Kupujemy bilety. I wtedy właśnie, trzy tygodnie przed wyjazdem fatalnie upadam na prawy nadgarstek – wielki siniec, niemożność samodzielnego ubrania się czy nalania sobie wody do szklanki. A w planach – wejście na wulkan, jazda konna, rafting. Źle! Ale to Ameryka Południowa! Tu każdy może wszystko!

Dzień 1 – przylot do Quito, 9 lipca
Dzieci odstawione do dziadków, plecaki z niejakim trudem spakowane (ręka!), więc lecimy! Już nie tak, jak siedem lat temu do La Paz – 36 godzin z niezliczonymi przesiadkami, ale elegancko – jedna przesiadka w Amsterdamie (do zapamiętania: w drodze powrotnej ku7pić chłopcom jakiś gadżet z Miffy!) po południu czasu ekwadorskiego lądujemy na Lotnisku Quito Mariscal Sucre. Wokół piękne góry, w kolorze kakao, wiemy, ze gdzieś tak za nimi jest legendarny wulkan Cotopaxi. Jak na Amerykę Południową jest dziwnie nowocześnie i ... czysto. Trochę nas dziwi, że do Mariscalu (dzielnica Quito) jedziemy aż tak długo. Rzecz wyjaśnia się po kilku dniach – otóż stare lotnisko rzeczywiście mieściło się na Mariscalu, ale cztery miesiące przed naszym przylotem uruchomiono nowe, poza miastem. Taksówkarz prowadzi tak, że serce podchodzi nam do gardła, jedziemy najpierw szeroką arterią, która równie dobrze mogłaby znajdować się w Barcelonie (tylko góry trzeba by zasłonić), ale po jakimś czasie zaczynają nas otaczać dziwne domki, które wyglądają jakby dziecko posklejało je z pudełek po zapałkach i pomalowało farbą olejną, reklamy Pollo Rey (Król Kurczak, mieszkańcy Południowej Ameryki lubują się w smażonych kurczakach), sklepów z oponami i częściami samochodowymi, a nad tym wszystkim – plątanina niezliczonych kabli elektrycznych, która Europejczyka przyprawia o drżenie. Docieramy do naszego, obskurnego raczej hostalu Otavalo Huasi na paskudnym (wygląda jak po wybuchu bomby) Mariscalu i mimo, że już ledwie żywi (w Polsce dochodzi północ) idziemy poszukać agencji, która zorganizuje nam wyjazd do selvy (dżungli). Szczęśliwie jest tuż za rogiem, obsługująca nas dziewczyna mówi świetnie po angielsku, czyżbyśmy trafili do kraju, gdzie hiszpański (którego nigdy się nie uczyłam) nie będzie potrzebny? Wykupujemy nie tylko pięciodniową wycieczkę do dżungli, ale też jednodniową na najbardziej znany targ w Otavalo i do tego wejście na Illinizę (5123 m. n. p. m.), nad Cotopaxi się wahamy (wejście jest nocą, żeby zdążyć przed topnieniem lodowca, trzeba używać młotka lodowego, pewnie też prusikować, a ja przecież ledwo jestem w stanie utrzymać w prawej dłoni szklankę), ustalamy, że zdecydujemy po Ilizisie. Nieprzytomni ze zmęczenia docieramy do hostalu, szybki prysznic (znów to dziwne urządzenie niby-podgrzewające wodę pod prysznicem) i zasypiamy.

Część I: Galapagos
Dzień 2 – przylot na Galapagos, 10 lipca
Budzę się ok. 1.00, bo przecież różnica czasu wynosi 7h, ok. 3.30 wstajemy już na dobre i próbuję przepakować nas się na pierwszych 10 dni, żebyśmy nie musieli troczyć za sobą dwóch wielkich plecaków, tylko jeden. Misja zakończona powodzeniem. Niestety misja „śniadanie na wynos” zakończona niepowodzeniem, recepcjonista tłumaczy się, że kolega mu nie przekazał (południowowamerykańska norma) i że może nam co najwyżej wycisnąć sok z – jak wtedy zrozumieliśmy – pomidora. Dopiero po kilku dni orientujemy się, że nie chodzi o pomidora, tylko o o tomate de l’arbol – słodkawy czerwony owoc wielkości śliwki, o smaku najbardziej wg mnie zbliżonym do słodzonej dyni. Parę minut przed piątą wychodzimy na ulicę, skąd wczorajsza taksówka ma nas zawieźć na lotnisko. Czekamy parę minut, a w tym czasie podjeżdża chyba z dziesięć innych taksówek. Lekcja pierwsza: w Quito taksówkę złapiesz o każdej porze dnia i nocy, nie ma sensu ich zamawiać. O tej porze ruch jest mały, po 25 minutach jesteśmy na lotnisku. Ustawiamy się w jednej z dwóch kolejek, a tu niemiła niespodzianka, jednak ta z napisem „Galapagos – luggage check” jest niewłaściwą. Właściwa to ta obok, najwolniejsza kolejka na świecie, prowadząca do okienka, gdzie za 10 $ od osoby kupuje się druczek, żeby potem po przylocie za 100$ od osoby wykupić prawo wstępu na Galapagos. Stoimy, ale kolejka wcale się przesuwa do przodu, czas płynie, do naszego lotu już coraz mniej czasu, robi się nerwowo. Bartek szybko zaprzyjaźnia się z jakimś młodym Ekwadorczykiem, który stoi tuż tuż przed magicznym okienkiem, dostajemy nasze upragnione druczki, jakiś z-wyglądu-Holender pokrzykuje za nami, ze to nie fair, odprowadzeni przez spojrzenia, które mogłyby zabić udajemy się do drugiej szybkiej kolejki, tu już bez problemy, potem tylko check –in i idziemy do bramki. Tu dziwnie spokojnie, okazuje się, że mamy nagle ponad pół godziny czasu, gadamy z miłym Ekwadorczykiem, który okazuje się być studentem biologii. Z ciekawostek – dowiadujemy się, że ekwadorski odpowiednik adiunkta zarabia miesięcznie 7000$. Zaczynamy rozważać przeprowadzkę, ale nasze zamiary szybko ulegają schłodzeniu – dotyczy to obywateli Ekwadoru, rząd chce zmienić strukturę zatrudnienia, bo ponoć gros pracowników naukowych to cudzoziemcy właśnie. Miło się gada, ale nadchodzi czas naszego lotu, więc szybko się żegnamy i do samolotu wewnętrznych linii TAME. I znów w powietrzu nad tą wulkaniczną doliną, jakby posypaną kakao. Po godzinie jeszcze międzylądowanie w Guayaguil i po 3 godzinach wreszcie lądujemy na Baltrze, która na mapie wygląda jak łezka nad San Cristobal. Lotnisko malutkie, ale w odróżnieniu od boliwskiego Rurenabaque – przynajmniej ma normalny pas startowy. Jeden icon_wink.gif. A na pasie – narysowany pas ruchu dla pieszych. Płacimy za wstęp do wyspy, odbieramy bagaże i wsiadamy do lotniskowego autobusu. To Ameryka Południowa – kraj, do którego ludzie z Zachodu przyjeżdżają na dłuugo, a nie tak jak my – na nędzne trzy tygodnie. Tym razem przypominam nam o tym amerykańska blondynka na oko w naszym wieku, opowiadająca współpasażerce o swojej rocznej podróży i szczególnym zachwycie Boliwią (podzielamy) i Patagonią (może kiedyś?). Autobus dowodzi nas do promu, przy pięknej turkusowej zatoczce, znad której wystaje czerwonawa wulkaniczna skała. Szkoda, że nie robimy zdjęć, bo potem już nigdy nie ma tu takiego światła i woda nie ma tego niewiarygodnego koloru. Przepływamy promem na drugi brzeg, gdzie już czekają autobusy, które jada do Puerto Ayora, największej miejscowości na wyspach, miejscu, gdzie będziemy nocować. Okazuje się, że na przyjemność przejazdu autobusem trzeba czekać ponad pół godziny (więc pewnie godzinę), decydujemy się na lokalną taksówkę, młody Amerykanin, który jest przyjechał tu jako wolontariusz do Stacji Darwina pyta, czy może do nas dołączyć. Chętnie się godzimy, bo dla nas – Zorgobliwych Kun - to oznacza, że cena za przejazd spadnie o 1/3. Praktycznie wszystkie taksówki na San Cristobal to wielkie białe Toyoty Hillux. Jedziemy jedyną drogą na wyspie, przez las tworzony przez scalesie (? Ang. scalessia tree, scalessia forest). Przed wjazdem na wzgórze kierowca trąbi na ptaki – za przejechanie ptaka jest tu 70$ kary i do tego – 7 dni aresztu! Po chwili krajobraz się zmienia, pojawiają się bananowce z kiśćmi owoców i fioletowym „obciążnikiem” na końcu, znane nam już z Sri Lanki, bugenwije i jakieś wielkie kwitnące na czerwono drzewa, małe pomalowane na różne kolory domki, bawiace się dzieci, psy, kury. Na każdym domu obowiązkowy plastikowy zbiornik na wodę, najczęściej niebieski z napisem „PlastiGama”. Wreszcie docieramy do Puerto Ayora. Taksówkarz oczywiście nie zna miejsca gdzie mamy spać (tu nie Londyn, gdzie taksówkarz musi znać wszystkie ulice w mieście!), ale dzwoni pod numer, który mamy na rezerwacji i wreszcie szczęśliwie docieramy na miejsce. Przyjemny ogród, a w nim – owoce noni, mango, bananowce i jeszcze jakieś drzewa owocowe, których nie znamy. Dostajemy pokój w niskim nieotynkowanym budynku, przyjemnie pachnie jakimś egzotycznym drewnem. A któż mieszka obok? Otóż on – nasz drogi Holender z lotniska! Okazuje się, ze ma na imię Dani, jest z Maastricht i od siedmiu miesięcy podróżuje po Ameryce Południowej ze swoją partnerką, sympatyczną pół-Meksykanką. Solidarność europejska w Ameryce jest silna, Dani przeprasza Bartka, Bartek tłumaczy się, ze poza ekstraordynaryjnymi przypadkami tak się nie zachowuje. Sunshine & roses between these two!
Zrzucamy bambetle i idziemy się rozejrzeć i dowiedzieć, czy uda nam się jeszcze dziś popłynąć na tour de bahia – wycieczkę po zatoczkach San Cristobal. Na głównej ulicy – agencja przy agencji, udaje nam się bez problemu kupić wycieczkę na dziś oraz na kolejne dwa dni – na wyspy Floreanę i Bartolome. Trzeci dzień na razie odpuszczamy, głównie ze względu na moją niechęć do łódek, jak się potem okaże – słusznie.
O 14.00 ruszamy sporą motorówką (? ang. speed boat) na wycieczkę wokół wyspy. Towarzyszy nam bosonogi przewodnik, dwie amerykańskie studentki weterynarii, które przyjechały tu zajmować się zranionymi zwierzętami oraz trójka dość kuriozalnych Japończyków – jeden z nich cały czas gada przez telefon, jedna z pań ma białe buty na obcasie coś a la kozaczki. Przy pierwszym pomoście – atrakcja nie lada – leżąca foka! Dopiero przylecieliśmy, więc jeszcze nie wiemy, że takich fok spotkamy tu dziesiątki. Foka z Galapagos to w zasadzie rodzaj wodnego kota – może cały dzień wylegiwać się na słońcu. Wolno do niej podejść, ale nie za blisko, bo wtedy pluje niczym lama! Ale jest w nich coś naprawdę rozczulające w tym puchatym futerku, błyszczącym nosie i spanielim spojrzeniu. Od foki płyniemy do kolejnej zatoczki – zielone kaktusy w typie opuncji i droga przez suchy tuf wulkaniczny prowadzi nas do miejsca, gdzie wylegają się czarne jaszczury. Te są pewnie endemiczne (na Galapagos wszystko jest endemiczne icon_wink.gif), ale przypominają nam te widziane na Dominikanie. Idziemy na plażę – jedna z Amerykanek zauważa pływającego żółwia morskiego, nad nami latają boobies, ale tym razem nie te najbardziej znane – niebieskonogie. Dowiadujemy się przy okazji, jakie mają niemiłe zwyczaje. Ponoć w gnieździe czasem wylęgają się dwa pisklęta i wtedy silniejsze zjada słabsze. Od tego czasu na ich widok mówimy: „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!”
Płyniemy do zatoki rekinów, ale niestety tym razem ich nie ma. W sumie to nic dziwnego, przy tym natężeniu ruchu i hałasu. Jeszcze tylko krótkie snorkowanie i ostatni przystanek – wyschłe słone jeziorko i potem grota z laguną. Bartek idzie popływać, ale ja z niepokojem obserwuję, jak nasze Amerykanki przymierzają się do skoku ze na oko 15 metrowej skały. Do ostatniej chwili mam nadzieję, że rozsądek zwycięży, ale niestety jest inaczej. Serce podchodzi mi do gardła, po chwili na szczęście wypływają. Uff! To było naprawdę głupie! Wracamy a naszą łódeczkę i płyniemy do Puerto Ayora. Pierwsza prawdziwa kolacja w Ekwadorze. To muszą być ceviche! I są – przepyszne Do nich oczywiście patakones – plastry smażonych zielonych bananów (tu mój zachwyt jest mniejszy)! Po drodze jeszcze małe zakupy i do łóżka. Early to bed, early do rise, it makes you wealthy, health and wise – to nasze motto na tym wyjeździe ( i prawdę mówiąc – na każdym, ale tu mamy inne powody niż wtedy, gdy podróżujemy we czwórkę icon_wink.gif).

Dzień 3 – Isla Floreana, Galapagos, 11 lipca
Desayuno incluido, więc dostajemy śniadanko: jajecznica (taaak, jeszcze wiele jajecznic przed nami), tosty z serem i sok z czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda na kokos, ale nim nie jest. To guanabana – owoc, którego nie obejmuje Bartkowy hiszpański. Potem okaże się, że nie znają go też rdzenni Hiszpanie, więc Mąż Mężolis jest usprawiedliwiony. Zakochuję się w tym smaku i potem gdzie się tylko da, piję z niego sok. Sam owoc jest wielkości średniego arbusa, elipsowaty jak awokado, zielony i ma niezbyt ostre kolce. Ekwadroczycy twierdzą, że jest bardzo zdrowy. Po śniadaniu i zapieczętowaniu plecaków, bo na wyspę nie wolno wwieźć żadnych owoców, żeby się nie rozsiały– ruszamy łódką podobną do wczorajszej. Ale nie ma głupich – Pani Żona zaopatruje się w Lokomotiv i zarządza siedzenie pod pokładem. Łódką buja tak, że... o rany 43.gif Dopływamy, przesiadamy się do czegoś na zwór drewnianego autobusu (w Banos nazywanego „chiva”) i jedziemy zwiedzać wyspę, gdzie ponad sto lat temu rozegrała się słynna tragedia miłosna, zwana the Galapagos Affair, z udziałem przybyłej z Niemiec pary. Na wyspie mieszka ok. 100 osób, po drodze mijamy szkołę, dowiadujemy się, że każda rodzina ma prawo korzystania z wody tylko przez godzinę dziennie. Oglądamy największego bielunia, jakiego wiedziałam w życiu, wulkany, skały, w których ponoć mieszkali prawdziwi piraci. Nad nami lata Darwin’s finch. I wreszcie to, na co czekaliśmy – zagroda z żółwiami! Są naprawdę ogromne i raczej mało zainteresowane naszymi odwiedzinami. Zadziwia to, jak taki żółw jest „zrobiony” – z jego kończynami jak u słonia i cielskiem, które mieści się w skorupie. W drodze powrotnej przewodnik zrywa dla nas przy drodze limonki i pomarańcze. Te ostatnie nie wyglądają bynajmniej tak ładnie jak w europejskim supermarkecie, ale jest są przepyszne. Zgłodnieliśmy, na lunch do wyboru ryba (super!) i kurczak, do tego wszechobecny ryż i sałatka z czerwonej kapusty z limonką. Siedzimy obok pół-Francuza, pół-Hiszpana, który zachwyca się Bartkowym madryckim akcentem i opowiada o wczorajszym nurkowaniu z rekinami (są niegroźne dla ludzi). Wyrażamy głośno swoją zazdrość i żal, że nie umiemy nurkować, na co on oświadcza, że wczoraj nurkował pierwszy raz w życiu! No tak, to jest Ameryka Południowa – tu każdy może wszystko icon_wink.gif Wypytujemy o szczegóły techniczne i też postanawiamy spróbować. A na razie czeka nas poobiednie snorkowanie. Ludzie z cieplejszych krajów marudzą, że ocean jest zimny ale nam się wydaje zupełnie ok. Idziemy do wody, a tam niespodzianka – nie tylko kolorowe rybki, ale też ŻÓŁWIE! Najprawdziwsze morskie żółwie! Pływamy nad nimi, one nic sobie nie robią z naszego towarzystwa, skubią rośliny. To oczywiście zabronione, ale nie możemy się powstrzymać i dotykamy ich skorup. Już czas wychodzić, a tu kolejna niespodzianka – razem ze mną z wody wypływa foka i układa się na piasku. Powszechne poruszenie, wszyscy chcą zdjęcie z foką, ona daje się łaskawie fotografować, o ile nie podejdzie się zbyt blisko – wtedy pluje i fuka. Wracamy na przystań, gdzie wylegują się kolejne foki i jaszczurki, jedna na schodkach w wieży daje podejść do siebie naprawdę blisko i dotknąć swojego futra – jak u kota. Jeszcze kontrola plecaków, czy nikt aby nie wywozi żywej jaszczurki (ponoć wcześniej się to zdarzało) i płyniemy do Puerto Ayora. Zapisujemy się na nurkowanie i idziemy na kolację. Znów wybieram ceviche, tym razem z samych krewetek, do tego oczywiście sok z guanabany. Jeszcze tylko zakup ekwadorskiej czekolady i można iść do łóżka!

Dzień 4 – Isla Barolome, 12 lipca
Tym razem płyniemy dalej, na niezamieszkałą wyspę, więc załapujemy się na dużo większą łódkę i szczęśliwie też mniej kołysze. Po drodze mijamy wystające z oceanu mniejsze wulkaniczne wysepki i skałki obsiadłe przez boobies. „Booby, booby, nikt Ciebie nie lubi!” Za to wszyscy lubią delfiny. I widzimy je jak skaczą wokół naszej łódki, podpływają na kilka metrów! Przed nami już ponoć Isla Bartolome, nie widzimy charakterystycznej skały, zwanej pinnacle, po chwili okazuje się, że podpływamy z innej strony. Na nadbrzeżu czekają na nas całe stada czerwonych krabów i podobny do czapli ptak zwany heronem. Po podeście i schodach zaczynamy wchodzić na wulkan. Czemu tak? Bo inaczej by się po prostu rozsypał, jest jeszcze delikatniejszy niż wydma nad Bałtykiem. Po drodze mijamy podobne do penisów kaktusy, ponoć jak ktoś zgubi się na wyspie, to mogą uratować życie, bo w środku mają wodę. Z góry widzimy piękne białe i żółte plaże z obu stron wyspy. Schodzimy i przepływamy na brzeg, który jest zbudowany z zastygłej czarnej lawy. Na brzegu morska jaszczura i... PINGWIN! Jeden pływający sobie beztrosko pingwin z Galapagos! Niestety, dość szybko płoszy się na nasz widok. Plaża jest piękna i piaskowa, ale okazuje się, że jednak wszyscy wybierają snorkeling przy niedalekiej skale. I było warto – całe ławice kolorowych wielkich ryb – niebieskich, czerwonych pływają wokół nas. Wracamy na łódkę, dostajemy królewski obiad (ryba, ryż, sałatka) i wracamy do portu przy Baltrze, a stamtąd autobusem do Puerto Ayora. Grająca zawodowo na francuskim rożku (ang. French horn) opowiada o wspaniałym nurkowaniu w Mola Mola, tym bardziej cieszymy się na jutrzejszy dzień. Każemy wysadzić się przy targu rybnym. I nie żałujemy! Tutaj podpływają kutry ze świeżo złowionymi rybami, które są oprawiane na betonowym stole przy którym czeka na resztki... foka! A obok niej stado pelikanów. Mówiłam, że foka to wodny kot? Zachowuje się dokładnie tak samo jak Mimi mojej mamy i jak Mimi psa, ona odpędza te ptaszyska. Można tu nie tylko kupić sobie surową rybę, ale też zamówić jej usmażenie. Decyduję się na brujo (=czarownika). Nie muszę dodawać, że z sokiem z limonki smakuje przepysznie!

Dzień 5 – nurkowanie przy Golden Rock, 13 lipca
Nurkowanie ma się zacząć o 7.00. Ale kto by tak długo spał?! Przed 6.00 jesteśmy już zebrani i postanawiamy przejść się do Stacji Darwina, która jest – oprócz swojej naukowej działalności – czymś na wzór mini zoo z żółwiami z Galapagos. Są naprawdę imponujące! Po drodze spotykamy jeszcze morską jaszczurę i o 7.00 znów w Puerto Ayora. I któż płynie z nami?! Zgadliście - to Dani! Oprócz Daniego jeszcze dwójka Argentyńczyków – ona podróżuje sama, on jest architektem i przyjechał tu na konferencję, po której został żeby ponurkować. Argentyńczycy zachwyceni Bartkowym hiszpańskim, że jest jak z Hiszpanii; zabawne w ustach ludzi, dla których to język ojczysty. Płyniemy żaglówką, ale nie używamy żagla, tylko silnika. Wiadomo – w Ekwador paliwo jest tanie, wydobywa się tu ropę naftową. Siedzimy na dziobie i gadamy o wszystkim i niczym. W końcu o to chodzi w podróżowaniu – o oglądanie pięknych miejsc i o spotykania z ludźmi. Okazuje się, że tylko Argentyńczyk i my mamy dzieci, zresztą w podobnym wieku. Tak rzadko spotykamy tu naszych rówieśników (no dobra, Dani jest z dyszkę starszy), ze zaczynamy zastanawiać się, czy światu nie grozi aby depopulacja icon_wink.gif. Argentynka nam gratuluje, że zdecydowaliśmy się na podróż tylko we dwoje. Nie wiem, jak mamy się z tym czuć więc decyduję się przyjąć za dobrą monetę. Holender i Argentynka są trochę przerażeni, gdy dowiadują się, że to będzie nas pierwszy raz –że zimno, że prądy, że niebezpiecznie. Francuz przeżył to i my damy radę, koleś który odpowiada za nasze nurkowanie to około pięćdziesięcioletni budzący zaufanie elegancki pan. Niestety zaczyna huśtać coraz mocniej, nie jest mi najlepiej, więc zasypiam pod pokładem. Budzę się i czuję naprawdę fatalnie, z największym trudem zakładam piankę, Dani i Argentyńczycy płyną na pierwsze nurki, a my – posnorkować przy Gorden Rock. Czuję się fatalnie, rzygam w łódce, potem jest trochę lepiej. Snorkowanie – najlepsze ze wszystkich na Galapagos, z foką, która wyraźnie celowo pływa wokół nas i zaprasza do wspólnej zabawy, podczas gdy inne wylegują się na skale. Gdybym tylko czuła się nieco lepiej... Na samą myśl, że mam wrócić na łódkę jest mi jeszcze gorzej, ale przecież nie będę płynąć za nią na sznurku icon_wink.gif.
Wracamy na pokład, smród spali mnie dobija, nasz instruktor ma nam opowiedzieć o nurkowaniu, a ja ledwo żyję. Na szczęście cały instruktaż sprowadza się do tego, gdzie jest końcówka od aparatu tlenowego, jak pokazać Marcosowi, który zejdzie z nami pod wodę, że OK., a jak – że nie OK. Prawdziwego nurka rzecz musi przyprawiać o bolesne dreszcze, ale nam to „nurkowanie dla leszczy” odpowiada, nie musimy się o nic martwić. Mnie tym bardziej, ze czuję się tak źle, że mając już na sobie cały ekwipunek waham się czy nie zrezygnować. Ale z drugiej strony – bardzo, bardzo chcę spróbować. Więc skaczemy i powoli po linie schodzimy w dół. Jest bardzo fajnie i zaskakująco łatwo, oddycha się rzeczywiście jak przy snorkowaniu, wokół nas pływają kolorowe ryby. Idziemy niżej, nie daję rady odetkać uszu, trochę boję się, co będzie potem, bo przed nami jeszcze powrót tą cholerną łódką, więc decyduję, ze już mi wystarczy, Bartek schodzi z Marcosem na dziesięć metrów pod wodę, jest zachwycony. Niestety musimy jeszcze wrócić, zasypiam na pokładzie, Bartek mnie cały czas tuli, rezygnujemy z obiadu, jakoś szczęśliwie dopływamy. Nurkowanie było super, szkoda tylko, że tyle trzeba było tam płynąć... Mieliśmy nurkować gdzie indziej, ale w końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Na wybrzeżu czekają na nas foki w towarzystwie szarej czapli.

EDIT: tu wklejam, żeby opis Galapagos był cały razem

Dzień 6 – ostatni dzień na Galapagos, powrót do Quito i nocny przejazd do Lago Agrio, 14 lipca
Nasz samolot jest dopiero o 14.30, wiec postanawiamy jeszcze pojechać do Rancho Primisas, gdzie można zobaczyć żółwie na wolności oraz do tunelu zastygłej lawy. Żegnamy się z seniora Isabela, zabieramy noni i banany z ogrody i wsiadamy do taksówki. Po jakimś czasie docieramy do dziury ziemi i ruszamy – jaskinia jak jaskinia, tyle, że wulkaniczna. W pewnym momencie docieramy do miejsca, gdzie trzeba się czołgać, boję się ze tak będzie do końca, ale nie. Dość niesamowite, że coś takiego samo z siebie powstało w lawie. Wychodzimy z drugiej strony, gdzie już czeka nasza taksówka i ruszamy. Rancho Primisas jest super! To zwykłe ranacho, gdzie ludzie hodują owoce itd., i gdzie przychodzą sobie żółwie słoniowe z parku. Można do nich podejść naprawdę blisko! Byle nie zablisko, bo wtedy z głośnym sykiem niezadowolenia chowają się w skorupie. Doskonale widać, jakie są kuriozalne – z głowami jak u E.T., zakończonymi malutkimi nozdrzami i wielkimi nieporadnymi kończynami, na których wyraźnie widać krokodyli wzór, a na końcu – wielkie pazury. Robimy im i sobie z nimi mnóstwo zdjęć, kupujemy na pożegnanie empanadę (rodzaj dużego smażonego na tłuszczu pieroga) z serem dla mnie i z żalem odjeżdżamy. Zaraz za rancho – niespodzianka. Stano krów na drodze J Czekamy dobrą chwilę aż sobie pójdą i ruszamy w kierunku lasu, którego nazwy po polsku nie znam, a po angielsku nazywa się scalesia forest (Magda EZ, Ty pewnie wiesz). Przejeżdżaliśmy obok już wielokrotnie, bo to przy (jedynej na wyspie) drodze do portu, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby się zatrzymać. Wrażenie trochę jak z „Hobbita”, chociaż akurat teraz, w porze suchej roślina jest niepozorna – biała i cała pokryta porostami, i to raczej te ostatnie robią całe wrażenie. Jeszcze tylko rzut oka na zapadły krater wulkanu (czyli pewnie taka jaskinia lawy, jak przed pół godziny, tylko góra już się nad nią nie trzyma) i jedziemy do portu. Z żalem żegnamy się z tutejszymi fokami i wsiadamy na prom, żeby dojechać na lotnisko. Tu najpierw dziwnie sprawnie, okazuje się, że polecimy nawet nieco wcześniej, ale jak już niby mamy lecieć to... no własnie, jednak nie, jednak nieco później. W końcu to Ameryka Południowa icon_wink.gif Nie jest łatwo opuścić raj, ale przecież kontynent ma dla nas wiele atrakcji, prawda?
Niestety, po przylocie okazuje się, że zamiast atrakcji ma dla mnie soroche, czyli chorobę wysokościową. Pamiętamy fatalną jej wersję u Bartka sprzed siedmiu lat, więc do złego samopoczucia dochodzi lekkie zmartwienie, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Po kubku mate de coca (południowoamerykański naturalny specyfik, który ponoć pomaga) i sałatce w Magic Bean czuję się nieco lepiej. Jeszcze szybkie przepakowanie i przed 22.00 ruszamy na pobliski dworzec autobusowy, żeby udać się do Lago Agrio, a stamtąd – do dżunglii. Pobliski dworzec okazuje się umiejscowiony nieco inaczej niż wskazuje mapa, ja już ledwo powłóczę nogami, ale jakoś docieramy. Okazuje się, że znów musimy czekać, niewiele myśląc siadam na ziemi, bo jest mi już naprawdę kiepsko. W końcu po kontroli bagażu (po kiego grzyba?!) wreszcie nas wpuszczają, wtulam się w swój genialny puchowy śpiworek i zasypiam.


--------------------




yellow
sob, 03 sie 2013 - 14:57
...niesamowity opis - troche jakbym tam była z wami:)
yellow


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,829
Dołączył: pon, 13 lut 06 - 20:04
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 4,916




post sob, 03 sie 2013 - 14:57
Post #8

...niesamowity opis - troche jakbym tam była z wami:)

--------------------
E. 2001
J. 2007


Najważniejsze by z prostych rzeczy nie tworzyć intelektualnych labiryntów
paulap
sob, 03 sie 2013 - 16:34
ojej... zmartwiłam się, że już koniec...
czekam na więcej icon_smile.gif cudowna przygoda.
paulap


Grupa: Administratorzy
Postów: 4,017
Dołączył: sob, 29 mar 03 - 15:37
Skąd: Kielce
Nr użytkownika: 213

GG:


post sob, 03 sie 2013 - 16:34
Post #9

ojej... zmartwiłam się, że już koniec...
czekam na więcej icon_smile.gif cudowna przygoda.

--------------------
kalarepa78
sob, 03 sie 2013 - 22:58
Yellow i Paulap, zmotywowałyście mnie i dokończyłam opis Galapagos (wkleiłam powyżej). Dzięki!
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post sob, 03 sie 2013 - 22:58
Post #10

Yellow i Paulap, zmotywowałyście mnie i dokończyłam opis Galapagos (wkleiłam powyżej). Dzięki!

--------------------




yellow
nie, 04 sie 2013 - 19:08
czyta sie jak książkę - ale fajnie że dżungla przed nami:)

... mnie też fokokot na targu rozłożył
yellow


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,829
Dołączył: pon, 13 lut 06 - 20:04
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 4,916




post nie, 04 sie 2013 - 19:08
Post #11

czyta sie jak książkę - ale fajnie że dżungla przed nami:)

... mnie też fokokot na targu rozłożył

--------------------
E. 2001
J. 2007


Najważniejsze by z prostych rzeczy nie tworzyć intelektualnych labiryntów
semi
nie, 04 sie 2013 - 19:48
Kalarepo, opis pasjonujący! Wrzuć choć kilka fotek, proszę!
semi


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 9,114
Dołączył: pon, 28 lut 05 - 22:27
Skąd: zachodniopomorskie
Nr użytkownika: 2,781




post nie, 04 sie 2013 - 19:48
Post #12

Kalarepo, opis pasjonujący! Wrzuć choć kilka fotek, proszę!

--------------------
L. 20.12.2000
A. 19.10.2008

https://www.fotorelacja.com/ Relacja pogodowa z Wybrzeża Rewalskiego

kalarepa78
nie, 04 sie 2013 - 22:55
Semi, chodź na FB, tam sobie pooglądasz! Nawet film z żółwiem jest, a będzie więcej.


Część II: Selva (dżungla)
Dzień 7 – pierwszy dzień w selvie, 15 lipca


Boliwijska dżungla, do której siedem lat temu trafiliśmy w zasadzie przypadkiem, oczarowała nas. Oczywiście, tym razem mamy nadzieję, ze będzie podobnie pięknie. Ale najpierw musimy tam dotrzeć. W półśnie konstatuję, że czuję w uszach, jak ciśnienie się zmienia, kedy autobus zwozi nas coraz niżej i niżej. Śpimy, śniąc o dżungli... Aż tu nagle: zatrzymujemy się, zapalają się wszystkie świała. Control policial! Wszyscy wysiadać! Mój rozespany mózg przywołuje wspomnienie kontroli peruwańskiej, kiedy byłam przekonana, ze widzą po raz ostatni mojego świeżo poślubionego mężą żywego. Ale spokojnie, to jednak jest autobus pełen Europejczyków. Bartek półprzytomny wychodzi, omiatam wnętrze spojrzeniem – wokół spi albo udaje, że śpi wiele dziewczyn, postanawiam zrobić tak samo. Wchodzi jakiś młody mundurowy, spogląda na nas, ale jednak nie ma tyle odwagi, żeby budzić śpiące Europejki icon_wink.gif Ludzie zaczynaja wracać, słyszę, jak drugi kierowca mówi, że ludzie są jeszcze w toalecie, ale kierowca nic sobie z tego nie robi i zamierza odjechać. Biegnę do przodu, nagle okazuje się, że w sytuacji podbramkowej nie tylko rozumiem hiszpański ale też potrafię się odezwać, mimo, że nigdy w życiu nie byłam nawet na jednej lekcji tego języka. Wreszcie wraca Bartek opowiada o całej kuriozalnej kontroli, zasypiamy. Budzimy się już w Lago Agrio, jedziemy do hotelu, skąd mamy zostać zabrani do dżungli. Dostajemy śniadanie, okazuje się, że mamy jeszcze minimum 1,5 h czekania, więc postanawiamy się przejść. Rough Guide nie kłamie – Lago Agrio jest bardzo brzydkie. Z pewnym wstrętem włóczymy się niezbyt wysprzątanych ulicach, mijamy takie cuda przedsiębiorczości jak budka, gdzie można sobie zafoliować dokumenty albo gabinet dentystyczny z wiertłem dużej prędkości, docieramy na miejscowy targ. Jak zwykle w Ameryce Połduniowej alejka z mięsem przyprawia mnie o mdłości. Pamiętam z lektury przewodnika, że powinien tu gdzieś być park, przy pomocy życzliwych przechodniów udaje nam się go odnaleźć. Nie zachwyca, ale przynajmniej jest gdzie usiąść. Po drodze jeszcze drobne zakupy spożywcze. Z przykrością konstatujemy, że w sklepie są głównie produkty światowych koncerów i np. nie ma żadnej lokalnej kawy, jest tylko Nescafe, tak samo z czekoladą. Wracamy go hotelu, gdzie okazuje się, że dwójka sympatycznych Katalończyków – Alba i Giiermo jedzie do tego samego miejsca, co my. Wreszcie jest nasz autobus, ruszamy. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do miejsca skąd łodzie mają nas zabrać do naszego obozowiska. Poznajemy przewodnika – ma na imie Patrik, ale wszyscy mówią na niego Pacharito (=ptaszek). Czekamy. Czekamy. I czekamy. Okazuje się, że poczekamy jest z 1,5 godziny, bo ktoś nie pomyślał, że muszą się z nami zabrać jeszcze dwie osoby, które z Quito przyleciały samolotem. Wreszcie przyjeżdża dwóch młodych gładkich Amerykanów z walizkami. Wsiadamy na łódki i płyniemy. Brzeg rzeki urzekajacy – palmy (niektóre z podstępnymi długaśnymi kolcami), liany, draceny, jakieś fikusy i mnóstwo roślin zupełnie nieznanych. Na drzewach – storczyki (niestety, teraz nie kwitną), gdzieniegdzie bromelie. Tylko zwierząt nie ma. Giiermo wypatruje w oddali papugi – jedna jest cała ciemnoniebieska, druga – ara z żółtym brzuchem, po jakimś czasie spotykamy kilka śmiesznych puchatych małp. Niby super, ale po Boliwii, gdzie były całe stada kapibar, kajmanów i żółwi jesteśmy nieco rozczarowani, choć piękny widok nieco rzecz rekompensuje. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do zbudowanego na planie koła obozowiska. Jest onieśmielająco komfortowe – dwuosobowe pokoje z łazienkami (ciepła woda!), osobna przestronna jadalnia i „living room” z hamakami. Wszystko na palach, pomiędzy tym drewniane pomosty. Zrzucamy rzeczy, zakładamy gustowne kaloszki, na wierzch czarne podgumowane poncha jak z Hoghwartu i wyruszamy oglądać zwierzęta. Nasz przewodnik co chwilę pohukuje, piszczy, syczy, stuka o brzeg łódki, ale jeśli ma to przywołać kogokolwiek, to odnosi skutek wręcz odwrotny. Widzimy tylko kilka olopendrol (czarno żółty ptaszek) i coś podobnego do rajskiego ptaszka (ponoć miejscowi mówią na nie „stinky turkey”). Oglądamy piękny zachód słońca na Laguna Grande i pada propozycja kąpieli. Jest dość chłodno, ale jak tylko jeden z uczestników wycieczki skacze z łódki do wody, wszyscy nieśmiało zaczynają się przebierać. Woda ma rzeczywiście idealną temperaturę. Wracamy na łódkę, przebieramy się, przed nami nocny spacer po puszczy. Cumujemy gdzieś w krzakach, czołówki na głowy i idziemy. Dźwięk selvy po ciemku – nie do porównania z niczym innym. Pacharito wypatruje kilka tarantul, jakiegoś węża, motyle i żaby. Nieco rozczarowani wracamy na kolację. Jak na posiłek w dżungli- jest iście królewska. Zaraz po kolacji – do łóżka, w końcu poprzednią noc spędziliśmy w autobusie. I... może nie widzieliśmy tego dnia zbyt wielu zwierząt, ale dżungla obudziła w nas dzikie żądze [kurtyna]
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post nie, 04 sie 2013 - 22:55
Post #13

Semi, chodź na FB, tam sobie pooglądasz! Nawet film z żółwiem jest, a będzie więcej.


Część II: Selva (dżungla)
Dzień 7 – pierwszy dzień w selvie, 15 lipca


Boliwijska dżungla, do której siedem lat temu trafiliśmy w zasadzie przypadkiem, oczarowała nas. Oczywiście, tym razem mamy nadzieję, ze będzie podobnie pięknie. Ale najpierw musimy tam dotrzeć. W półśnie konstatuję, że czuję w uszach, jak ciśnienie się zmienia, kedy autobus zwozi nas coraz niżej i niżej. Śpimy, śniąc o dżungli... Aż tu nagle: zatrzymujemy się, zapalają się wszystkie świała. Control policial! Wszyscy wysiadać! Mój rozespany mózg przywołuje wspomnienie kontroli peruwańskiej, kiedy byłam przekonana, ze widzą po raz ostatni mojego świeżo poślubionego mężą żywego. Ale spokojnie, to jednak jest autobus pełen Europejczyków. Bartek półprzytomny wychodzi, omiatam wnętrze spojrzeniem – wokół spi albo udaje, że śpi wiele dziewczyn, postanawiam zrobić tak samo. Wchodzi jakiś młody mundurowy, spogląda na nas, ale jednak nie ma tyle odwagi, żeby budzić śpiące Europejki icon_wink.gif Ludzie zaczynaja wracać, słyszę, jak drugi kierowca mówi, że ludzie są jeszcze w toalecie, ale kierowca nic sobie z tego nie robi i zamierza odjechać. Biegnę do przodu, nagle okazuje się, że w sytuacji podbramkowej nie tylko rozumiem hiszpański ale też potrafię się odezwać, mimo, że nigdy w życiu nie byłam nawet na jednej lekcji tego języka. Wreszcie wraca Bartek opowiada o całej kuriozalnej kontroli, zasypiamy. Budzimy się już w Lago Agrio, jedziemy do hotelu, skąd mamy zostać zabrani do dżungli. Dostajemy śniadanie, okazuje się, że mamy jeszcze minimum 1,5 h czekania, więc postanawiamy się przejść. Rough Guide nie kłamie – Lago Agrio jest bardzo brzydkie. Z pewnym wstrętem włóczymy się niezbyt wysprzątanych ulicach, mijamy takie cuda przedsiębiorczości jak budka, gdzie można sobie zafoliować dokumenty albo gabinet dentystyczny z wiertłem dużej prędkości, docieramy na miejscowy targ. Jak zwykle w Ameryce Połduniowej alejka z mięsem przyprawia mnie o mdłości. Pamiętam z lektury przewodnika, że powinien tu gdzieś być park, przy pomocy życzliwych przechodniów udaje nam się go odnaleźć. Nie zachwyca, ale przynajmniej jest gdzie usiąść. Po drodze jeszcze drobne zakupy spożywcze. Z przykrością konstatujemy, że w sklepie są głównie produkty światowych koncerów i np. nie ma żadnej lokalnej kawy, jest tylko Nescafe, tak samo z czekoladą. Wracamy go hotelu, gdzie okazuje się, że dwójka sympatycznych Katalończyków – Alba i Giiermo jedzie do tego samego miejsca, co my. Wreszcie jest nasz autobus, ruszamy. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do miejsca skąd łodzie mają nas zabrać do naszego obozowiska. Poznajemy przewodnika – ma na imie Patrik, ale wszyscy mówią na niego Pacharito (=ptaszek). Czekamy. Czekamy. I czekamy. Okazuje się, że poczekamy jest z 1,5 godziny, bo ktoś nie pomyślał, że muszą się z nami zabrać jeszcze dwie osoby, które z Quito przyleciały samolotem. Wreszcie przyjeżdża dwóch młodych gładkich Amerykanów z walizkami. Wsiadamy na łódki i płyniemy. Brzeg rzeki urzekajacy – palmy (niektóre z podstępnymi długaśnymi kolcami), liany, draceny, jakieś fikusy i mnóstwo roślin zupełnie nieznanych. Na drzewach – storczyki (niestety, teraz nie kwitną), gdzieniegdzie bromelie. Tylko zwierząt nie ma. Giiermo wypatruje w oddali papugi – jedna jest cała ciemnoniebieska, druga – ara z żółtym brzuchem, po jakimś czasie spotykamy kilka śmiesznych puchatych małp. Niby super, ale po Boliwii, gdzie były całe stada kapibar, kajmanów i żółwi jesteśmy nieco rozczarowani, choć piękny widok nieco rzecz rekompensuje. Po niespełna dwóch godzinach docieramy do zbudowanego na planie koła obozowiska. Jest onieśmielająco komfortowe – dwuosobowe pokoje z łazienkami (ciepła woda!), osobna przestronna jadalnia i „living room” z hamakami. Wszystko na palach, pomiędzy tym drewniane pomosty. Zrzucamy rzeczy, zakładamy gustowne kaloszki, na wierzch czarne podgumowane poncha jak z Hoghwartu i wyruszamy oglądać zwierzęta. Nasz przewodnik co chwilę pohukuje, piszczy, syczy, stuka o brzeg łódki, ale jeśli ma to przywołać kogokolwiek, to odnosi skutek wręcz odwrotny. Widzimy tylko kilka olopendrol (czarno żółty ptaszek) i coś podobnego do rajskiego ptaszka (ponoć miejscowi mówią na nie „stinky turkey”). Oglądamy piękny zachód słońca na Laguna Grande i pada propozycja kąpieli. Jest dość chłodno, ale jak tylko jeden z uczestników wycieczki skacze z łódki do wody, wszyscy nieśmiało zaczynają się przebierać. Woda ma rzeczywiście idealną temperaturę. Wracamy na łódkę, przebieramy się, przed nami nocny spacer po puszczy. Cumujemy gdzieś w krzakach, czołówki na głowy i idziemy. Dźwięk selvy po ciemku – nie do porównania z niczym innym. Pacharito wypatruje kilka tarantul, jakiegoś węża, motyle i żaby. Nieco rozczarowani wracamy na kolację. Jak na posiłek w dżungli- jest iście królewska. Zaraz po kolacji – do łóżka, w końcu poprzednią noc spędziliśmy w autobusie. I... może nie widzieliśmy tego dnia zbyt wielu zwierząt, ale dżungla obudziła w nas dzikie żądze [kurtyna]


--------------------




Tuni
nie, 04 sie 2013 - 22:57
Brawo, brawo...bis icon_smile.gif
Kalarepko, cudnie, cudnie... cudna przygoda i opis taki, że dech zapiera.
Tuni


Grupa: Moderatorzy
Postów: 6,764
Dołączył: wto, 01 kwi 03 - 09:27
Skąd: Śląsk
Nr użytkownika: 248




post nie, 04 sie 2013 - 22:57
Post #14

Brawo, brawo...bis icon_smile.gif
Kalarepko, cudnie, cudnie... cudna przygoda i opis taki, że dech zapiera.
jaAga*
pon, 05 sie 2013 - 09:48
Przepiękny opis!
jaAga*


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 11,551
Dołączył: śro, 17 sty 07 - 12:54
Skąd: Zamość
Nr użytkownika: 10,058




post pon, 05 sie 2013 - 09:48
Post #15

Przepiękny opis!

--------------------
Mama Julii (2003) i Kariny (2007)
paulap
pon, 05 sie 2013 - 10:33
a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif
paulap


Grupa: Administratorzy
Postów: 4,017
Dołączył: sob, 29 mar 03 - 15:37
Skąd: Kielce
Nr użytkownika: 213

GG:


post pon, 05 sie 2013 - 10:33
Post #16

a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif

--------------------
malgog
pon, 05 sie 2013 - 10:57
już ?
siedziałam jak urzeczona
czekam na resztę
nie znam kalarepy z FB a też chciałabym obejrzec zdjęcia icon_sad.gif
jakieś wskazówki gdzie szukać ?
malgog


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 1,852
Dołączył: pią, 25 sie 06 - 18:44
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 7,202




post pon, 05 sie 2013 - 10:57
Post #17

już ?
siedziałam jak urzeczona
czekam na resztę
nie znam kalarepy z FB a też chciałabym obejrzec zdjęcia icon_sad.gif
jakieś wskazówki gdzie szukać ?


--------------------
user posted image
user posted image
kalarepa78
pon, 05 sie 2013 - 11:03
CYTAT(paulap @ Mon, 05 Aug 2013 - 11:33) *
a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif


Paulapie drogi, jest to wiedza tak tajna, że nieznana nawet mnie samej icon_smile.gif A serio - żeby pisać muszę mieć chwilę spokoju, z tym bywa cieżko 43.gif
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post pon, 05 sie 2013 - 11:03
Post #18

CYTAT(paulap @ Mon, 05 Aug 2013 - 11:33) *
a, o której nadawany jest kolejny odcinek? icon_smile.gif


Paulapie drogi, jest to wiedza tak tajna, że nieznana nawet mnie samej icon_smile.gif A serio - żeby pisać muszę mieć chwilę spokoju, z tym bywa cieżko 43.gif

--------------------




Agnieszka_82
pon, 05 sie 2013 - 11:30
Cudnie się czyta ! Uwielbiam takie egzotyczne podróże ! Jedynie nad czym ubolewam bo brak zdjęc icon_sad.gif na fb sie nie znamy, szkoda
Agnieszka_82


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,804
Dołączył: czw, 25 cze 09 - 23:02
Skąd: Chorzów
Nr użytkownika: 27,969




post pon, 05 sie 2013 - 11:30
Post #19

Cudnie się czyta ! Uwielbiam takie egzotyczne podróże ! Jedynie nad czym ubolewam bo brak zdjęc icon_sad.gif na fb sie nie znamy, szkoda


--------------------
Nasze Małe Wielkie Szczęście 06/08/2010 r, 18:10 -> 3250 gr, 55 cm


Nasz Drugi Cud 02/02/2015 r, 9:00 -> 3490 gr, 52 cm
kalarepa78
wto, 06 sie 2013 - 14:23
[Piters nakazał mi siedzieć ze sobą na górze podczas popołudniowego zasypiania, to opisałam kolejny dzień icon_wink.gif]

Dzień 8 – drugi dzień w selvie, 16 lipca

Mieszkając w mieście człowiek zapominam jak ciemna potrafi być noc. Ja niestety niezbyt taką całkowitą ciemność znoszę, więc śpię z czołówką w ręce i co jakiś czas sobie trochę świecę. Wreszcie ranek. Budzi mnie warkot silnika łodzi i duszny zapach spalin – cóż Ekwador to kraj taniego paliwa. Po śniadaniu (jajeczniczka – dla odmiany, ale nie narzekamy, jak na dżunglę to jedzenie i tak jest super) zakładamy nasze piękne podgumowane poncha, gustowne kaloszki i łodzią ruszamy poznawać florę i faunę selvy. Nie pamiętam dokładnych danych z przewodnika, ale na każdym km2 dżungli jest n razy więcej różnych drzew niż w Europie. Po dopłynięciu do brzegu na skraju pierowtnego (=bez ingerencji człowieka) lasu wita nas armia czerwonych mrówek – każda niesie na grzbiecie spory kawał zielonego liścia. Pacharito pokazuje nam różne rodzaje lian – w tym ten, z którego robi się ayahuasca – narkotyczny napój pity przez szamanów, żeby doznać wizji. Udaje nam się z oddali wypatrzeć tukana, siedzi przez dłużą chwilę na gałęzi i łaskawie daje się fotografować. Oglądamy drzewo kauczukowe i palmę, która potrafi się przemieszczać. Jest gorąco i wilgotno – jak to w lesie tropikalnym, nieprzyzwyczajony Europejczyk dość szybko się męczy. Niestety, nasz przewodnik ma w sobie coś z u*****liwego niekonsekwentnego belfra – przeszkadzają mu nasze normalne rozmowy, a sam co chwile generuje nieznośny hałas – pohukuje, gwiżdże, klaszcze – co ma w zamyśle zwabić jakieś ptaki i zwierzęta, ale efekt jest taki, że wszyscy jesteśmy poirytowani, co chwilę zerkamy na siebie z Albą znacząco. Idziemy już dobre dwie godziny i dochodzimy do... bagna. To „swamp forest”, dopiero definicja ostensywna do nas przemawia. Zapadając się do połowy ud, przekonani, że nasze wspaniałe kaloszki zostaną tu na zawsze, a dalej pójdziemy na bosaka pokonujemy kilkunastometrowy odcinek, Bartek kipi z wściekłości, reszta też nie wygląda na zadowolonych, ale nikt poza nim się nie odzywa. Wreszcie koniec ten idiotycznej przeprawy, idziemy dalej normalną ścieżką w milczeniu, mijamy grupę mocno starszych państwa, zastanawiąc się, jak spodoba im się to, co przed nimi. Nagle z przodu ktoś krzyczy: „Ant-eaters, an-eaters!” I rzeczywiście są – wysoko w koronach drzew! Całe stado mrówkojadów! Słysząc nas pospiesznie się oddalają, ale przez chwilę jeszcze je widzimy, jak suną w górę drzew, zupełnie pionowo, jakby ich łapy był posmarowane jakimś magicznym klejem. Nie poruszają się tak jak małpy, ale po prostu idą po pionowym pniu, jakby ten leżał na ziemi. W nieco lepszych humorach docieramy do naszej łodzi i płyniemy na obiad. Do wieczora ma być czas wolny, pożyczamy z Albą i Giiermo łódkę wiosłową i płyniemy rzeką Cuyabeno. Zaczyna padać, ale to nam nie przeszkadza, deszcz jest ciepły, owijamy się ponchami i upajamy ciszą – naraszcie nikt nie gwiżdże, nie pohukuje i nie stuka w łódkę. Po kolacji płyniemy oglądać delfiny – widzimy dwa w oddali, potem niestety nasz przewodnik... no właśnie, dobrze zgadliście – stuka, skrzeczy i je płoszy. Wracamy do obozowiska. Czas na wieczorną toaletę, wyciągam rękę po mydło i... cofam ją w ostatniej chwili. To nie dziwna izolacja, to trzydziestocentymetrowy wąż owinął się wokół niego! Ponoć jest niegroźny, ale mam nadzieję, że nie wróci w nocy po tym, jak znika w ściennej szparze. Early to bed, early to rise… Idziemy spać, jutro czeka nam spotkanie z miejscowym plemieniem Siona oraz szamanem.

kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post wto, 06 sie 2013 - 14:23
Post #20

[Piters nakazał mi siedzieć ze sobą na górze podczas popołudniowego zasypiania, to opisałam kolejny dzień icon_wink.gif]

Dzień 8 – drugi dzień w selvie, 16 lipca

Mieszkając w mieście człowiek zapominam jak ciemna potrafi być noc. Ja niestety niezbyt taką całkowitą ciemność znoszę, więc śpię z czołówką w ręce i co jakiś czas sobie trochę świecę. Wreszcie ranek. Budzi mnie warkot silnika łodzi i duszny zapach spalin – cóż Ekwador to kraj taniego paliwa. Po śniadaniu (jajeczniczka – dla odmiany, ale nie narzekamy, jak na dżunglę to jedzenie i tak jest super) zakładamy nasze piękne podgumowane poncha, gustowne kaloszki i łodzią ruszamy poznawać florę i faunę selvy. Nie pamiętam dokładnych danych z przewodnika, ale na każdym km2 dżungli jest n razy więcej różnych drzew niż w Europie. Po dopłynięciu do brzegu na skraju pierowtnego (=bez ingerencji człowieka) lasu wita nas armia czerwonych mrówek – każda niesie na grzbiecie spory kawał zielonego liścia. Pacharito pokazuje nam różne rodzaje lian – w tym ten, z którego robi się ayahuasca – narkotyczny napój pity przez szamanów, żeby doznać wizji. Udaje nam się z oddali wypatrzeć tukana, siedzi przez dłużą chwilę na gałęzi i łaskawie daje się fotografować. Oglądamy drzewo kauczukowe i palmę, która potrafi się przemieszczać. Jest gorąco i wilgotno – jak to w lesie tropikalnym, nieprzyzwyczajony Europejczyk dość szybko się męczy. Niestety, nasz przewodnik ma w sobie coś z u*****liwego niekonsekwentnego belfra – przeszkadzają mu nasze normalne rozmowy, a sam co chwile generuje nieznośny hałas – pohukuje, gwiżdże, klaszcze – co ma w zamyśle zwabić jakieś ptaki i zwierzęta, ale efekt jest taki, że wszyscy jesteśmy poirytowani, co chwilę zerkamy na siebie z Albą znacząco. Idziemy już dobre dwie godziny i dochodzimy do... bagna. To „swamp forest”, dopiero definicja ostensywna do nas przemawia. Zapadając się do połowy ud, przekonani, że nasze wspaniałe kaloszki zostaną tu na zawsze, a dalej pójdziemy na bosaka pokonujemy kilkunastometrowy odcinek, Bartek kipi z wściekłości, reszta też nie wygląda na zadowolonych, ale nikt poza nim się nie odzywa. Wreszcie koniec ten idiotycznej przeprawy, idziemy dalej normalną ścieżką w milczeniu, mijamy grupę mocno starszych państwa, zastanawiąc się, jak spodoba im się to, co przed nimi. Nagle z przodu ktoś krzyczy: „Ant-eaters, an-eaters!” I rzeczywiście są – wysoko w koronach drzew! Całe stado mrówkojadów! Słysząc nas pospiesznie się oddalają, ale przez chwilę jeszcze je widzimy, jak suną w górę drzew, zupełnie pionowo, jakby ich łapy był posmarowane jakimś magicznym klejem. Nie poruszają się tak jak małpy, ale po prostu idą po pionowym pniu, jakby ten leżał na ziemi. W nieco lepszych humorach docieramy do naszej łodzi i płyniemy na obiad. Do wieczora ma być czas wolny, pożyczamy z Albą i Giiermo łódkę wiosłową i płyniemy rzeką Cuyabeno. Zaczyna padać, ale to nam nie przeszkadza, deszcz jest ciepły, owijamy się ponchami i upajamy ciszą – naraszcie nikt nie gwiżdże, nie pohukuje i nie stuka w łódkę. Po kolacji płyniemy oglądać delfiny – widzimy dwa w oddali, potem niestety nasz przewodnik... no właśnie, dobrze zgadliście – stuka, skrzeczy i je płoszy. Wracamy do obozowiska. Czas na wieczorną toaletę, wyciągam rękę po mydło i... cofam ją w ostatniej chwili. To nie dziwna izolacja, to trzydziestocentymetrowy wąż owinął się wokół niego! Ponoć jest niegroźny, ale mam nadzieję, że nie wróci w nocy po tym, jak znika w ściennej szparze. Early to bed, early to rise… Idziemy spać, jutro czeka nam spotkanie z miejscowym plemieniem Siona oraz szamanem.



--------------------




> Ekwador i Galapagos, BEZ dzieci ;-)
Start new topic
Reply to this topic
3 Stron V   1 2 3 następna
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:



Wersja Lo-Fi Aktualny czas: sob, 27 kwi 2024 - 14:43
lista postw tego wtku
© 2002 - 2018  ITS MEDIA, kontakt: redakcja@maluchy.pl   |  Reklama