CYTAT(Magda EZ @ Tue, 30 Jul 2013 - 19:27)
Opowiadaj, opowiadaj koniecznie! Ja nie mogę uwierzyć, że tam się ot tak normalnie jedzie na wakacje
Magda, pewnie są i tacy, którzy sobie ot tak jadą, ale dla nas - rodziców dwójki, nie-rentierów to nie takie hop siup
yellow, masz konto na FB? Tutaj pewnie szybko nie wrzucę, bo zdjęcia są spore i straszne eony czasu pochłania mi zmniejszanie ich
Prolog: od czasu naszej podróży poślubnej do Boliwii i Peru sprzed siedmiu laty mówimy o Ameryce Południowej: ânasza trudna miłośćâ. To kontynent, który oszołomił nas swoją urodą ale też nie raz doprowadził do wściekłości tym, jak proste â z europocentycznego/ zachodniego punktu widzenia sprawy mogą działać źle. Nic nie jest na czas. Nic nie jest tak, jak się umawiałeś. Zawsze dostaniesz mniej reszty, niż powinieneś. Ameryka Południowa nie zna słowa âumiarâ â tu wszystkiego jest dużo â przyrody, która zapiera dech w piersiach; gór, których widok powala, ruchu ulicznego, spalin, brudu, reklam, hałasu. I chociaż odległa pod każdym względem, to jest w niej coś takiego, że nie możemy bez niej żyć. Już raz byliśmy blisko podróży do Ekwadoru, ale zmiana kursu złotówki do dolara amerykańskiego, który jest też oficjalną walutą w Ekwadorze nas powstrzymała i w zamian była Dominikana â drugi po Haiti najbiedniejszy kraj Ameryki Południowej. Kraj plaż jak z reklamy i miejscowych taktujących âludzi z Zachoduâ jak worek z pieniędzmi. Kraj, gdzie praktycznie nie ma backpacersów. I wreszcie po siedmiu latach decydujemy, że życie jest zbyt krótkie, żeby rezygnować z marzeń i zamiast postanowień nowowrocznych 1 stycznia 2013 zamykamy oczy i kupujemy rujnujące kieszeń bilety do Quito. Teraz pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby wszystko było ok. Bartek w okresach największego zapracowania chodzi do łóżka z przewodnikiem Rough Guide po Ekwadorze. Śmieję się, że to taki jego âPlayboyâ. Decydujemy, że będąc tylko 1000 km od niego nie możemy nie polecieć na Galapagos. Kupujemy bilety. I wtedy właśnie, trzy tygodnie przed wyjazdem fatalnie upadam na prawy nadgarstek â wielki siniec, niemożność samodzielnego ubrania się czy nalania sobie wody do szklanki. A w planach â wejście na wulkan, jazda konna, rafting. Źle! Ale to Ameryka Południowa! Tu każdy może wszystko!
Dzień 1 â przylot do Quito, 9 lipca
Dzieci odstawione do dziadków, plecaki z niejakim trudem spakowane (ręka!), więc lecimy! Już nie tak, jak siedem lat temu do La Paz â 36 godzin z niezliczonymi przesiadkami, ale elegancko â jedna przesiadka w Amsterdamie (do zapamiętania: w drodze powrotnej ku7pić chłopcom jakiś gadżet z Miffy!) po południu czasu ekwadorskiego lądujemy na Lotnisku Quito Mariscal Sucre. Wokół piękne góry, w kolorze kakao, wiemy, ze gdzieś tak za nimi jest legendarny wulkan Cotopaxi. Jak na Amerykę Południową jest dziwnie nowocześnie i ... czysto. Trochę nas dziwi, że do Mariscalu (dzielnica Quito) jedziemy aż tak długo. Rzecz wyjaśnia się po kilku dniach â otóż stare lotnisko rzeczywiście mieściło się na Mariscalu, ale cztery miesiące przed naszym przylotem uruchomiono nowe, poza miastem. Taksówkarz prowadzi tak, że serce podchodzi nam do gardła, jedziemy najpierw szeroką arterią, która równie dobrze mogłaby znajdować się w Barcelonie (tylko góry trzeba by zasłonić), ale po jakimś czasie zaczynają nas otaczać dziwne domki, które wyglądają jakby dziecko posklejało je z pudełek po zapałkach i pomalowało farbą olejną, reklamy Pollo Rey (Król Kurczak, mieszkańcy Południowej Ameryki lubują się w smażonych kurczakach), sklepów z oponami i częściami samochodowymi, a nad tym wszystkim â plątanina niezliczonych kabli elektrycznych, która Europejczyka przyprawia o drżenie. Docieramy do naszego, obskurnego raczej hostalu Otavalo Huasi na paskudnym (wygląda jak po wybuchu bomby) Mariscalu i mimo, że już ledwie żywi (w Polsce dochodzi północ) idziemy poszukać agencji, która zorganizuje nam wyjazd do selvy (dżungli). Szczęśliwie jest tuż za rogiem, obsługująca nas dziewczyna mówi świetnie po angielsku, czyżbyśmy trafili do kraju, gdzie hiszpański (którego nigdy się nie uczyłam) nie będzie potrzebny? Wykupujemy nie tylko pięciodniową wycieczkę do dżungli, ale też jednodniową na najbardziej znany targ w Otavalo i do tego wejście na Illinizę (5123 m. n. p. m.), nad Cotopaxi się wahamy (wejście jest nocą, żeby zdążyć przed topnieniem lodowca, trzeba używać młotka lodowego, pewnie też prusikować, a ja przecież ledwo jestem w stanie utrzymać w prawej dłoni szklankę), ustalamy, że zdecydujemy po Ilizisie. Nieprzytomni ze zmęczenia docieramy do hostalu, szybki prysznic (znów to dziwne urządzenie niby-podgrzewające wodę pod prysznicem) i zasypiamy.
Część I: GalapagosDzień 2 â przylot na Galapagos, 10 lipcaBudzę się ok. 1.00, bo przecież różnica czasu wynosi 7h, ok. 3.30 wstajemy już na dobre i próbuję przepakować nas się na pierwszych 10 dni, żebyśmy nie musieli troczyć za sobą dwóch wielkich plecaków, tylko jeden. Misja zakończona powodzeniem. Niestety misja âśniadanie na wynosâ zakończona niepowodzeniem, recepcjonista tłumaczy się, że kolega mu nie przekazał (południowowamerykańska norma) i że może nam co najwyżej wycisnąć sok z â jak wtedy zrozumieliśmy â pomidora. Dopiero po kilku dni orientujemy się, że nie chodzi o pomidora, tylko o o tomate de lâarbol â słodkawy czerwony owoc wielkości śliwki, o smaku najbardziej wg mnie zbliżonym do słodzonej dyni. Parę minut przed piątą wychodzimy na ulicę, skąd wczorajsza taksówka ma nas zawieźć na lotnisko. Czekamy parę minut, a w tym czasie podjeżdża chyba z dziesięć innych taksówek. Lekcja pierwsza: w Quito taksówkę złapiesz o każdej porze dnia i nocy, nie ma sensu ich zamawiać. O tej porze ruch jest mały, po 25 minutach jesteśmy na lotnisku. Ustawiamy się w jednej z dwóch kolejek, a tu niemiła niespodzianka, jednak ta z napisem âGalapagos â luggage checkâ jest niewłaściwą. Właściwa to ta obok, najwolniejsza kolejka na świecie, prowadząca do okienka, gdzie za 10 $ od osoby kupuje się druczek, żeby potem po przylocie za 100$ od osoby wykupić prawo wstępu na Galapagos. Stoimy, ale kolejka wcale się przesuwa do przodu, czas płynie, do naszego lotu już coraz mniej czasu, robi się nerwowo. Bartek szybko zaprzyjaźnia się z jakimś młodym Ekwadorczykiem, który stoi tuż tuż przed magicznym okienkiem, dostajemy nasze upragnione druczki, jakiś z-wyglądu-Holender pokrzykuje za nami, ze to nie fair, odprowadzeni przez spojrzenia, które mogłyby zabić udajemy się do drugiej szybkiej kolejki, tu już bez problemy, potem tylko check âin i idziemy do bramki. Tu dziwnie spokojnie, okazuje się, że mamy nagle ponad pół godziny czasu, gadamy z miłym Ekwadorczykiem, który okazuje się być studentem biologii. Z ciekawostek â dowiadujemy się, że ekwadorski odpowiednik adiunkta zarabia miesięcznie 7000$. Zaczynamy rozważać przeprowadzkę, ale nasze zamiary szybko ulegają schłodzeniu â dotyczy to obywateli Ekwadoru, rząd chce zmienić strukturę zatrudnienia, bo ponoć gros pracowników naukowych to cudzoziemcy właśnie. Miło się gada, ale nadchodzi czas naszego lotu, więc szybko się żegnamy i do samolotu wewnętrznych linii TAME. I znów w powietrzu nad tą wulkaniczną doliną, jakby posypaną kakao. Po godzinie jeszcze międzylądowanie w Guayaguil i po 3 godzinach wreszcie lądujemy na Baltrze, która na mapie wygląda jak łezka nad San Cristobal. Lotnisko malutkie, ale w odróżnieniu od boliwskiego Rurenabaque â przynajmniej ma normalny pas startowy. Jeden
. A na pasie â narysowany pas ruchu dla pieszych. Płacimy za wstęp do wyspy, odbieramy bagaże i wsiadamy do lotniskowego autobusu. To Ameryka Południowa â kraj, do którego ludzie z Zachodu przyjeżdżają na dłuugo, a nie tak jak my â na nędzne trzy tygodnie. Tym razem przypominam nam o tym amerykańska blondynka na oko w naszym wieku, opowiadająca współpasażerce o swojej rocznej podróży i szczególnym zachwycie Boliwią (podzielamy) i Patagonią (może kiedyś?). Autobus dowodzi nas do promu, przy pięknej turkusowej zatoczce, znad której wystaje czerwonawa wulkaniczna skała. Szkoda, że nie robimy zdjęć, bo potem już nigdy nie ma tu takiego światła i woda nie ma tego niewiarygodnego koloru. Przepływamy promem na drugi brzeg, gdzie już czekają autobusy, które jada do Puerto Ayora, największej miejscowości na wyspach, miejscu, gdzie będziemy nocować. Okazuje się, że na przyjemność przejazdu autobusem trzeba czekać ponad pół godziny (więc pewnie godzinę), decydujemy się na lokalną taksówkę, młody Amerykanin, który jest przyjechał tu jako wolontariusz do Stacji Darwina pyta, czy może do nas dołączyć. Chętnie się godzimy, bo dla nas â Zorgobliwych Kun - to oznacza, że cena za przejazd spadnie o 1/3. Praktycznie wszystkie taksówki na San Cristobal to wielkie białe Toyoty Hillux. Jedziemy jedyną drogą na wyspie, przez las tworzony przez scalesie (? Ang. scalessia tree, scalessia forest). Przed wjazdem na wzgórze kierowca trąbi na ptaki â za przejechanie ptaka jest tu 70$ kary i do tego â 7 dni aresztu! Po chwili krajobraz się zmienia, pojawiają się bananowce z kiśćmi owoców i fioletowym âobciążnikiemâ na końcu, znane nam już z Sri Lanki, bugenwije i jakieś wielkie kwitnące na czerwono drzewa, małe pomalowane na różne kolory domki, bawiace się dzieci, psy, kury. Na każdym domu obowiązkowy plastikowy zbiornik na wodę, najczęściej niebieski z napisem âPlastiGamaâ. Wreszcie docieramy do Puerto Ayora. Taksówkarz oczywiście nie zna miejsca gdzie mamy spać (tu nie Londyn, gdzie taksówkarz musi znać wszystkie ulice w mieście!), ale dzwoni pod numer, który mamy na rezerwacji i wreszcie szczęśliwie docieramy na miejsce. Przyjemny ogród, a w nim â owoce noni, mango, bananowce i jeszcze jakieś drzewa owocowe, których nie znamy. Dostajemy pokój w niskim nieotynkowanym budynku, przyjemnie pachnie jakimś egzotycznym drewnem. A któż mieszka obok? Otóż on â nasz drogi Holender z lotniska! Okazuje się, ze ma na imię Dani, jest z Maastricht i od siedmiu miesięcy podróżuje po Ameryce Południowej ze swoją partnerką, sympatyczną pół-Meksykanką. Solidarność europejska w Ameryce jest silna, Dani przeprasza Bartka, Bartek tłumaczy się, ze poza ekstraordynaryjnymi przypadkami tak się nie zachowuje. Sunshine & roses between these two!
Zrzucamy bambetle i idziemy się rozejrzeć i dowiedzieć, czy uda nam się jeszcze dziś popłynąć na tour de bahia â wycieczkę po zatoczkach San Cristobal. Na głównej ulicy â agencja przy agencji, udaje nam się bez problemu kupić wycieczkę na dziś oraz na kolejne dwa dni â na wyspy Floreanę i Bartolome. Trzeci dzień na razie odpuszczamy, głównie ze względu na moją niechęć do łódek, jak się potem okaże â słusznie.
O 14.00 ruszamy sporą motorówką (? ang. speed boat) na wycieczkę wokół wyspy. Towarzyszy nam bosonogi przewodnik, dwie amerykańskie studentki weterynarii, które przyjechały tu zajmować się zranionymi zwierzętami oraz trójka dość kuriozalnych Japończyków â jeden z nich cały czas gada przez telefon, jedna z pań ma białe buty na obcasie coś a la kozaczki. Przy pierwszym pomoście â atrakcja nie lada â leżąca foka! Dopiero przylecieliśmy, więc jeszcze nie wiemy, że takich fok spotkamy tu dziesiątki. Foka z Galapagos to w zasadzie rodzaj wodnego kota â może cały dzień wylegiwać się na słońcu. Wolno do niej podejść, ale nie za blisko, bo wtedy pluje niczym lama! Ale jest w nich coś naprawdę rozczulające w tym puchatym futerku, błyszczącym nosie i spanielim spojrzeniu. Od foki płyniemy do kolejnej zatoczki â zielone kaktusy w typie opuncji i droga przez suchy tuf wulkaniczny prowadzi nas do miejsca, gdzie wylegają się czarne jaszczury. Te są pewnie endemiczne (na Galapagos wszystko jest endemiczne
), ale przypominają nam te widziane na Dominikanie. Idziemy na plażę â jedna z Amerykanek zauważa pływającego żółwia morskiego, nad nami latają boobies, ale tym razem nie te najbardziej znane â niebieskonogie. Dowiadujemy się przy okazji, jakie mają niemiłe zwyczaje. Ponoć w gnieździe czasem wylęgają się dwa pisklęta i wtedy silniejsze zjada słabsze. Od tego czasu na ich widok mówimy: âBooby, booby, nikt Ciebie nie lubi!â
Płyniemy do zatoki rekinów, ale niestety tym razem ich nie ma. W sumie to nic dziwnego, przy tym natężeniu ruchu i hałasu. Jeszcze tylko krótkie snorkowanie i ostatni przystanek â wyschłe słone jeziorko i potem grota z laguną. Bartek idzie popływać, ale ja z niepokojem obserwuję, jak nasze Amerykanki przymierzają się do skoku ze na oko 15 metrowej skały. Do ostatniej chwili mam nadzieję, że rozsądek zwycięży, ale niestety jest inaczej. Serce podchodzi mi do gardła, po chwili na szczęście wypływają. Uff! To było naprawdę głupie! Wracamy a naszą łódeczkę i płyniemy do Puerto Ayora. Pierwsza prawdziwa kolacja w Ekwadorze. To muszą być ceviche! I są â przepyszne Do nich oczywiście patakones â plastry smażonych zielonych bananów (tu mój zachwyt jest mniejszy)! Po drodze jeszcze małe zakupy i do łóżka. Early to bed, early do rise, it makes you wealthy, health and wise â to nasze motto na tym wyjeździe ( i prawdę mówiąc â na każdym, ale tu mamy inne powody niż wtedy, gdy podróżujemy we czwórkę
).
Dzień 3 â Isla Floreana, Galapagos, 11 lipcaDesayuno incluido, więc dostajemy śniadanko: jajecznica (taaak, jeszcze wiele jajecznic przed nami), tosty z serem i sok z czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda na kokos, ale nim nie jest. To guanabana â owoc, którego nie obejmuje Bartkowy hiszpański. Potem okaże się, że nie znają go też rdzenni Hiszpanie, więc Mąż Mężolis jest usprawiedliwiony. Zakochuję się w tym smaku i potem gdzie się tylko da, piję z niego sok. Sam owoc jest wielkości średniego arbusa, elipsowaty jak awokado, zielony i ma niezbyt ostre kolce. Ekwadroczycy twierdzą, że jest bardzo zdrowy. Po śniadaniu i zapieczętowaniu plecaków, bo na wyspę nie wolno wwieźć żadnych owoców, żeby się nie rozsiałyâ ruszamy łódką podobną do wczorajszej. Ale nie ma głupich â Pani Żona zaopatruje się w Lokomotiv i zarządza siedzenie pod pokładem. Łódką buja tak, że... o rany
Dopływamy, przesiadamy się do czegoś na zwór drewnianego autobusu (w Banos nazywanego âchivaâ) i jedziemy zwiedzać wyspę, gdzie ponad sto lat temu rozegrała się słynna tragedia miłosna, zwana the Galapagos Affair, z udziałem przybyłej z Niemiec pary. Na wyspie mieszka ok. 100 osób, po drodze mijamy szkołę, dowiadujemy się, że każda rodzina ma prawo korzystania z wody tylko przez godzinę dziennie. Oglądamy największego bielunia, jakiego wiedziałam w życiu, wulkany, skały, w których ponoć mieszkali prawdziwi piraci. Nad nami lata Darwinâs finch. I wreszcie to, na co czekaliśmy â zagroda z żółwiami! Są naprawdę ogromne i raczej mało zainteresowane naszymi odwiedzinami. Zadziwia to, jak taki żółw jest âzrobionyâ â z jego kończynami jak u słonia i cielskiem, które mieści się w skorupie. W drodze powrotnej przewodnik zrywa dla nas przy drodze limonki i pomarańcze. Te ostatnie nie wyglądają bynajmniej tak ładnie jak w europejskim supermarkecie, ale jest są przepyszne. Zgłodnieliśmy, na lunch do wyboru ryba (super!) i kurczak, do tego wszechobecny ryż i sałatka z czerwonej kapusty z limonką. Siedzimy obok pół-Francuza, pół-Hiszpana, który zachwyca się Bartkowym madryckim akcentem i opowiada o wczorajszym nurkowaniu z rekinami (są niegroźne dla ludzi). Wyrażamy głośno swoją zazdrość i żal, że nie umiemy nurkować, na co on oświadcza, że wczoraj nurkował pierwszy raz w życiu! No tak, to jest Ameryka Południowa â tu każdy może wszystko
Wypytujemy o szczegóły techniczne i też postanawiamy spróbować. A na razie czeka nas poobiednie snorkowanie. Ludzie z cieplejszych krajów marudzą, że ocean jest zimny ale nam się wydaje zupełnie ok. Idziemy do wody, a tam niespodzianka â nie tylko kolorowe rybki, ale też ŻÓŁWIE! Najprawdziwsze morskie żółwie! Pływamy nad nimi, one nic sobie nie robią z naszego towarzystwa, skubią rośliny. To oczywiście zabronione, ale nie możemy się powstrzymać i dotykamy ich skorup. Już czas wychodzić, a tu kolejna niespodzianka â razem ze mną z wody wypływa foka i układa się na piasku. Powszechne poruszenie, wszyscy chcą zdjęcie z foką, ona daje się łaskawie fotografować, o ile nie podejdzie się zbyt blisko â wtedy pluje i fuka. Wracamy na przystań, gdzie wylegują się kolejne foki i jaszczurki, jedna na schodkach w wieży daje podejść do siebie naprawdę blisko i dotknąć swojego futra â jak u kota. Jeszcze kontrola plecaków, czy nikt aby nie wywozi żywej jaszczurki (ponoć wcześniej się to zdarzało) i płyniemy do Puerto Ayora. Zapisujemy się na nurkowanie i idziemy na kolację. Znów wybieram ceviche, tym razem z samych krewetek, do tego oczywiście sok z guanabany. Jeszcze tylko zakup ekwadorskiej czekolady i można iść do łóżka!
Dzień 4 â Isla Barolome, 12 lipcaTym razem płyniemy dalej, na niezamieszkałą wyspę, więc załapujemy się na dużo większą łódkę i szczęśliwie też mniej kołysze. Po drodze mijamy wystające z oceanu mniejsze wulkaniczne wysepki i skałki obsiadłe przez boobies. âBooby, booby, nikt Ciebie nie lubi!â Za to wszyscy lubią delfiny. I widzimy je jak skaczą wokół naszej łódki, podpływają na kilka metrów! Przed nami już ponoć Isla Bartolome, nie widzimy charakterystycznej skały, zwanej pinnacle, po chwili okazuje się, że podpływamy z innej strony. Na nadbrzeżu czekają na nas całe stada czerwonych krabów i podobny do czapli ptak zwany heronem. Po podeście i schodach zaczynamy wchodzić na wulkan. Czemu tak? Bo inaczej by się po prostu rozsypał, jest jeszcze delikatniejszy niż wydma nad Bałtykiem. Po drodze mijamy podobne do penisów kaktusy, ponoć jak ktoś zgubi się na wyspie, to mogą uratować życie, bo w środku mają wodę. Z góry widzimy piękne białe i żółte plaże z obu stron wyspy. Schodzimy i przepływamy na brzeg, który jest zbudowany z zastygłej czarnej lawy. Na brzegu morska jaszczura i... PINGWIN! Jeden pływający sobie beztrosko pingwin z Galapagos! Niestety, dość szybko płoszy się na nasz widok. Plaża jest piękna i piaskowa, ale okazuje się, że jednak wszyscy wybierają snorkeling przy niedalekiej skale. I było warto â całe ławice kolorowych wielkich ryb â niebieskich, czerwonych pływają wokół nas. Wracamy na łódkę, dostajemy królewski obiad (ryba, ryż, sałatka) i wracamy do portu przy Baltrze, a stamtąd autobusem do Puerto Ayora. Grająca zawodowo na francuskim rożku (ang. French horn) opowiada o wspaniałym nurkowaniu w Mola Mola, tym bardziej cieszymy się na jutrzejszy dzień. Każemy wysadzić się przy targu rybnym. I nie żałujemy! Tutaj podpływają kutry ze świeżo złowionymi rybami, które są oprawiane na betonowym stole przy którym czeka na resztki... foka! A obok niej stado pelikanów. Mówiłam, że foka to wodny kot? Zachowuje się dokładnie tak samo jak Mimi mojej mamy i jak Mimi psa, ona odpędza te ptaszyska. Można tu nie tylko kupić sobie surową rybę, ale też zamówić jej usmażenie. Decyduję się na brujo (=czarownika). Nie muszę dodawać, że z sokiem z limonki smakuje przepysznie!
Dzień 5 â nurkowanie przy Golden Rock, 13 lipcaNurkowanie ma się zacząć o 7.00. Ale kto by tak długo spał?! Przed 6.00 jesteśmy już zebrani i postanawiamy przejść się do Stacji Darwina, która jest â oprócz swojej naukowej działalności â czymś na wzór mini zoo z żółwiami z Galapagos. Są naprawdę imponujące! Po drodze spotykamy jeszcze morską jaszczurę i o 7.00 znów w Puerto Ayora. I któż płynie z nami?! Zgadliście - to Dani! Oprócz Daniego jeszcze dwójka Argentyńczyków â ona podróżuje sama, on jest architektem i przyjechał tu na konferencję, po której został żeby ponurkować. Argentyńczycy zachwyceni Bartkowym hiszpańskim, że jest jak z Hiszpanii; zabawne w ustach ludzi, dla których to język ojczysty. Płyniemy żaglówką, ale nie używamy żagla, tylko silnika. Wiadomo â w Ekwador paliwo jest tanie, wydobywa się tu ropę naftową. Siedzimy na dziobie i gadamy o wszystkim i niczym. W końcu o to chodzi w podróżowaniu â o oglądanie pięknych miejsc i o spotykania z ludźmi. Okazuje się, że tylko Argentyńczyk i my mamy dzieci, zresztą w podobnym wieku. Tak rzadko spotykamy tu naszych rówieśników (no dobra, Dani jest z dyszkę starszy), ze zaczynamy zastanawiać się, czy światu nie grozi aby depopulacja
. Argentynka nam gratuluje, że zdecydowaliśmy się na podróż tylko we dwoje. Nie wiem, jak mamy się z tym czuć więc decyduję się przyjąć za dobrą monetę. Holender i Argentynka są trochę przerażeni, gdy dowiadują się, że to będzie nas pierwszy raz âże zimno, że prądy, że niebezpiecznie. Francuz przeżył to i my damy radę, koleś który odpowiada za nasze nurkowanie to około pięćdziesięcioletni budzący zaufanie elegancki pan. Niestety zaczyna huśtać coraz mocniej, nie jest mi najlepiej, więc zasypiam pod pokładem. Budzę się i czuję naprawdę fatalnie, z największym trudem zakładam piankę, Dani i Argentyńczycy płyną na pierwsze nurki, a my â posnorkować przy Gorden Rock. Czuję się fatalnie, rzygam w łódce, potem jest trochę lepiej. Snorkowanie â najlepsze ze wszystkich na Galapagos, z foką, która wyraźnie celowo pływa wokół nas i zaprasza do wspólnej zabawy, podczas gdy inne wylegują się na skale. Gdybym tylko czuła się nieco lepiej... Na samą myśl, że mam wrócić na łódkę jest mi jeszcze gorzej, ale przecież nie będę płynąć za nią na sznurku
.
Wracamy na pokład, smród spali mnie dobija, nasz instruktor ma nam opowiedzieć o nurkowaniu, a ja ledwo żyję. Na szczęście cały instruktaż sprowadza się do tego, gdzie jest końcówka od aparatu tlenowego, jak pokazać Marcosowi, który zejdzie z nami pod wodę, że OK., a jak â że nie OK. Prawdziwego nurka rzecz musi przyprawiać o bolesne dreszcze, ale nam to ânurkowanie dla leszczyâ odpowiada, nie musimy się o nic martwić. Mnie tym bardziej, ze czuję się tak źle, że mając już na sobie cały ekwipunek waham się czy nie zrezygnować. Ale z drugiej strony â bardzo, bardzo chcę spróbować. Więc skaczemy i powoli po linie schodzimy w dół. Jest bardzo fajnie i zaskakująco łatwo, oddycha się rzeczywiście jak przy snorkowaniu, wokół nas pływają kolorowe ryby. Idziemy niżej, nie daję rady odetkać uszu, trochę boję się, co będzie potem, bo przed nami jeszcze powrót tą cholerną łódką, więc decyduję, ze już mi wystarczy, Bartek schodzi z Marcosem na dziesięć metrów pod wodę, jest zachwycony. Niestety musimy jeszcze wrócić, zasypiam na pokładzie, Bartek mnie cały czas tuli, rezygnujemy z obiadu, jakoś szczęśliwie dopływamy. Nurkowanie było super, szkoda tylko, że tyle trzeba było tam płynąć... Mieliśmy nurkować gdzie indziej, ale w końcu to Ameryka Południowa
Na wybrzeżu czekają na nas foki w towarzystwie szarej czapli.
EDIT: tu wklejam, żeby opis Galapagos był cały razem
Dzień 6 – ostatni dzień na Galapagos, powrót do Quito i nocny przejazd do Lago Agrio, 14 lipca
Nasz samolot jest dopiero o 14.30, wiec postanawiamy jeszcze pojechać do Rancho Primisas, gdzie można zobaczyć żółwie na wolności oraz do tunelu zastygłej lawy. Żegnamy się z seniora Isabela, zabieramy noni i banany z ogrody i wsiadamy do taksówki. Po jakimś czasie docieramy do dziury ziemi i ruszamy – jaskinia jak jaskinia, tyle, że wulkaniczna. W pewnym momencie docieramy do miejsca, gdzie trzeba się czołgać, boję się ze tak będzie do końca, ale nie. Dość niesamowite, że coś takiego samo z siebie powstało w lawie. Wychodzimy z drugiej strony, gdzie już czeka nasza taksówka i ruszamy. Rancho Primisas jest super! To zwykłe ranacho, gdzie ludzie hodują owoce itd., i gdzie przychodzą sobie żółwie słoniowe z parku. Można do nich podejść naprawdę blisko! Byle nie zablisko, bo wtedy z głośnym sykiem niezadowolenia chowają się w skorupie. Doskonale widać, jakie są kuriozalne – z głowami jak u E.T., zakończonymi malutkimi nozdrzami i wielkimi nieporadnymi kończynami, na których wyraźnie widać krokodyli wzór, a na końcu – wielkie pazury. Robimy im i sobie z nimi mnóstwo zdjęć, kupujemy na pożegnanie empanadę (rodzaj dużego smażonego na tłuszczu pieroga) z serem dla mnie i z żalem odjeżdżamy. Zaraz za rancho – niespodzianka. Stano krów na drodze J Czekamy dobrą chwilę aż sobie pójdą i ruszamy w kierunku lasu, którego nazwy po polsku nie znam, a po angielsku nazywa się scalesia forest (Magda EZ, Ty pewnie wiesz). Przejeżdżaliśmy obok już wielokrotnie, bo to przy (jedynej na wyspie) drodze do portu, ale jakoś nigdy nie było okazji, żeby się zatrzymać. Wrażenie trochę jak z „Hobbita”, chociaż akurat teraz, w porze suchej roślina jest niepozorna – biała i cała pokryta porostami, i to raczej te ostatnie robią całe wrażenie. Jeszcze tylko rzut oka na zapadły krater wulkanu (czyli pewnie taka jaskinia lawy, jak przed pół godziny, tylko góra już się nad nią nie trzyma) i jedziemy do portu. Z żalem żegnamy się z tutejszymi fokami i wsiadamy na prom, żeby dojechać na lotnisko. Tu najpierw dziwnie sprawnie, okazuje się, że polecimy nawet nieco wcześniej, ale jak już niby mamy lecieć to... no własnie, jednak nie, jednak nieco później. W końcu to Ameryka Południowa
Nie jest łatwo opuścić raj, ale przecież kontynent ma dla nas wiele atrakcji, prawda?
Niestety, po przylocie okazuje się, że zamiast atrakcji ma dla mnie soroche, czyli chorobę wysokościową. Pamiętamy fatalną jej wersję u Bartka sprzed siedmiu lat, więc do złego samopoczucia dochodzi lekkie zmartwienie, ale na szczęście nie jest aż tak źle. Po kubku mate de coca (południowoamerykański naturalny specyfik, który ponoć pomaga) i sałatce w Magic Bean czuję się nieco lepiej. Jeszcze szybkie przepakowanie i przed 22.00 ruszamy na pobliski dworzec autobusowy, żeby udać się do Lago Agrio, a stamtąd – do dżunglii. Pobliski dworzec okazuje się umiejscowiony nieco inaczej niż wskazuje mapa, ja już ledwo powłóczę nogami, ale jakoś docieramy. Okazuje się, że znów musimy czekać, niewiele myśląc siadam na ziemi, bo jest mi już naprawdę kiepsko. W końcu po kontroli bagażu (po kiego grzyba?!) wreszcie nas wpuszczają, wtulam się w swój genialny puchowy śpiworek i zasypiam.
Ten post edytował kalarepa78 sob, 03 sie 2013 - 22:57