Aktualnoci

12 tysicy dodatkowych miejsc w obkach!

12 tysicy dodatkowych miejsc w obkach!

Rzd postanowi kontynuowa program Maluch, zapocztkowany w 2011, zaproponowa jednak jego zmodyfikowan i rozszerzon wersj, nadajc mu nazw MALUCH plus. Program MRPiPS "Maluch plus" na 2017 r...

Czytaj wicej >

Maluchy.pl logo
cia

Witaj Gościu ( Zaloguj | Rejestruj )

Start new topic Reply to this topic
Start new topic Reply to this topic
3 Stron V  poprzednia 1 2 3  

Ekwador i Galapagos

, BEZ dzieci ;-)
> , BEZ dzieci ;-)
kalarepa78
pią, 16 sie 2013 - 21:31
Dzień 19 - schronisko pod Cotopaxi, 27 lipca
Zanim przyjechaliśmy do Ekwadoru, ba: zanim weszliśmy na Ilinizas, naiwnie myśleliśmy o wejściu na Cotopaxi – jedyne 5800m npm. Wejście na Ilinizas skutecznie nam wybiło z głowy ten spacerek, na który zresztą trzeba wyjść ze schroniska koło północy żeby na szczyt dojść przed 6. Rano, później bowiem topiący się w słońcu lodowiec może być niebezpieczny. Naturalnie Rough Guide i w tym przypadku twierdzi, że wystarczy odrobina kondycji, a niezbędne umiejętności techniczne jak na przykład używanie młotka lodowego to szczegół i przewodnik nauczy cię tego spokojnie w poprzedzające wyjście popołudnie… I tak oto ciągną tłumy na Cotopaxi: najpierw do schroniska pod szczytem, a potem ze schroniska na szczyt, tyle tylko że z tego drugiego odcinka większość naiwnych zawraca kiedy orientują się, że znów ich wykukali. Dziś wybieramy się na wycieczkę nie na szczyt, a do schroniska pod szczytem. Schronisko jest na prawie 4900m. npm., ale wchodzi się do niego z parkingu który jest na nieco ponad 4500m npm., więc do wejścia nie zostaje wiele i… tak, tak – każdy może to zrobić! Ta mantra towarzyszy wszystkim i każdemu podczas wyjazdu do Ekwadoru: tu nie ma rzeczy niemożliwych. Sęk w tym, że one jednak istnieją… Ale póki co jedziemy autobusem z całym stadem wycieczkowiczów do parku narodowego Cotopaxi. Plan jest taki, że wysiadamy na wspomnianym parkingu i idziemy do schroniska. Stamtąd oglądamy widoki, wracamy do autobusu, a tam z kolei wsiadamy na rowery i na nich zjeżdżamy w dół. Pięknie. No prawie – pogoda jest taka sobie, ale przewodnik twierdzi, że tak właśnie jest o tej porze, ale jak podjedziemy kawałek od północnej strony to wszystko się zmieni i będzie ślicznie widać wulkan. I ma rację! Zatrzymujemy się na poboczu i robimy zdjęcia przy – po raz pierwszy – widocznym jak na dłoni Cotopaxi, ostrzeżeni, że po południu pogoda się zmienia i pewnie już takich zdjęć ładnych się nie uda więcej zrobić. Jedziemy dalej, a droga z asfaltowej zmienia się w ubitą gruntówkę, nad którą non stop unosi się wielki tuman kurzu. Zaczął wiać wiatr, więc każdy krok czy przejazd dowolnego pojazdu powoduje, że wszystko na chwilę znika w mieszaninie piachu i kurzu. I my niby mamy po tym zjeżdżać na rowerze? A to nie, dzięki. My sobie pojedziemy autobusem, z którego będziemy obserwować jak dzielni rowerzyści, pozostali uczestnicy naszej wycieczki, jeden po drugim padają uduszeni piaskiem. Cotopaxi coraz bliżej, wreszcie dojeżdżamy do parkingu i wysiadamy. To tak się łatwo mówi, ale to co dzieje się po wyjściu z samochodu powoduje, że dwie uczestniczki wycieczki odziane w sandałki jedna, a w szmaciane buciki druga od razu postanawiają oglądać podejście z dołu. Wieje niewiarygodnie i jest jeszcze zimniej niż na Ilinizach, choć nie jest jeszcze wcale zbyt wysoko… Kierowca mówi, że mamy pecha, bo normalnie wieje sporo mniej i jest cieplej. Jak pech to pech. Wychodzimy i… znów czeka na nas piarg. On niby nie jest technicznie jakiś trudny, ale wieje tak, że na dwa kroki do góry spycha nas po tej pionowej wydmie o jeden w dół. Jakoś idziemy, ale powtarza się historia z Iliniz: z czasem jest coraz trudniej, a my co chwila siadamy na jakimś większym kamieniu, po czym po powstaniu wypatrujemy w obrębie kilkudziesięciu kroków kolejnego dużego kamienia i idziemy do niego, a potem… i tak dalej. Jest dziwnie: jak tylko siądziesz po chwili oddech się uspokaja i wszystko jest super. Kiedy jednak tylko podniesiesz nogę, okazuje się, że wysiłek z jakim się to wiąże jest zaskakująco duży. Wtaczamy się wreszcie do schroniska. Wieje koszmarnie, a w dole nic nie widać – dosłownie nic. Wszystko, poza kilkudziesięcioma najbliższymi metrami piargu zasłaniają chmury. Wypijamy herbatę, potem kolejną, ale nadal zziębnięci schodzimy do autobusu. W sumie i tak jest dobrze – ci którzy teraz wchodzą muszą trzymać się za ręce w grupach po 3-4 osoby, bo pojedynczych ludzi zwiewa w dół. Jakoś dochodzimy do autobusu i przejeżdżamy kawałek na miejsce, z którego odważni będą zjeżdżać na rowerach, W sumie to nie chodzi o odwagę - pytanie brzmi raczej: w jakim celu jechać 10 kilometrów w dół w sytuacji, kiedy głównie trzeba uważać żeby wiatr nie zwiał cię z drogi i koncentrować się na minimalizacji ilości połykanego z wiatrem piasku. Jeszcze 2 czy 3 osoby postanawiają sobie odpuścić jazdę na rowerze w dół, reszta zaś jedzie, a my za nimi na końcu w autobusie. To była najdłuższa podróż świata, ponieważ najwyraźniej jedna dziewczyna postanowiła po raz pierwszy w życiu wsiąść na rower właśnie pod Cotopaxi, a autobus jedzie za ostatnim rowerzystą… Po jakimś czasie się poddaje i dalej idzie już szybciej. Wreszcie dojeżdżamy do małego jeziorka, gdzie czekają już nasi rowerzyści z przewodnikiem, bierzemy ich na pokład i jedziemy do „Papugi”. Łza się w oku kręci, bo to ostatnia nasza wizyta w „Papudze”. Jemy lunch, żegnamy się z lamami, wszystkimi poznanymi tam pracującymi ludźmi, wrzucamy plecaki do autobusu i wracamy wraz z wycieczką do Quito, po drodze tankując autobusik za 1,70 dolara amerykańskiego. Koło 17.00 meldujemy się w dawno nie widzianym hostalu na ohydnym Mariscalu. Zastanawiamy się, dlaczego sympatyczny Amerykanin, który prowadzi antykwariat z książkami gdzie kupujemy coś do poczytania na drogę właśnie tam się osiedlił. Jest jeszcze wcześnie, więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy do starej części Quito. Nie nie – nie na koncert ani nie na zwiedzanie, bo jedno i drugie już odpękaliśmy. Koło tego teatru sprzedawali takie miłe, europejskie ciastka… Zjadamy, po czym postanawiamy się jeszcze udać na mały spacer. Po wczorajszej wycieczce do Mindo pogryzione nogi swędzą mnie okropnie, ale na szczęście w aptece sieci o wdzięcznej nazwie „zdrowa-zdrowa”, której sloganem czy raczej mini-hasłem reklamowym jest „SanaSana, colita de la trana” czyli „Zdrowa-zdrowa, ogonek żaby”, zaś logo – taka właśnie zielona żaba, kupujemy miejscowy balsam na ugryzienia. Balsam działa na tyle, że daje się przeżyć bez zadrapania się na śmierć. Wracamy do hostelu, pakujemy manatki i idziemy spać – po raz ostatni w Ekwadorze.
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post pią, 16 sie 2013 - 21:31
Post #41

Dzień 19 - schronisko pod Cotopaxi, 27 lipca
Zanim przyjechaliśmy do Ekwadoru, ba: zanim weszliśmy na Ilinizas, naiwnie myśleliśmy o wejściu na Cotopaxi – jedyne 5800m npm. Wejście na Ilinizas skutecznie nam wybiło z głowy ten spacerek, na który zresztą trzeba wyjść ze schroniska koło północy żeby na szczyt dojść przed 6. Rano, później bowiem topiący się w słońcu lodowiec może być niebezpieczny. Naturalnie Rough Guide i w tym przypadku twierdzi, że wystarczy odrobina kondycji, a niezbędne umiejętności techniczne jak na przykład używanie młotka lodowego to szczegół i przewodnik nauczy cię tego spokojnie w poprzedzające wyjście popołudnie… I tak oto ciągną tłumy na Cotopaxi: najpierw do schroniska pod szczytem, a potem ze schroniska na szczyt, tyle tylko że z tego drugiego odcinka większość naiwnych zawraca kiedy orientują się, że znów ich wykukali. Dziś wybieramy się na wycieczkę nie na szczyt, a do schroniska pod szczytem. Schronisko jest na prawie 4900m. npm., ale wchodzi się do niego z parkingu który jest na nieco ponad 4500m npm., więc do wejścia nie zostaje wiele i… tak, tak – każdy może to zrobić! Ta mantra towarzyszy wszystkim i każdemu podczas wyjazdu do Ekwadoru: tu nie ma rzeczy niemożliwych. Sęk w tym, że one jednak istnieją… Ale póki co jedziemy autobusem z całym stadem wycieczkowiczów do parku narodowego Cotopaxi. Plan jest taki, że wysiadamy na wspomnianym parkingu i idziemy do schroniska. Stamtąd oglądamy widoki, wracamy do autobusu, a tam z kolei wsiadamy na rowery i na nich zjeżdżamy w dół. Pięknie. No prawie – pogoda jest taka sobie, ale przewodnik twierdzi, że tak właśnie jest o tej porze, ale jak podjedziemy kawałek od północnej strony to wszystko się zmieni i będzie ślicznie widać wulkan. I ma rację! Zatrzymujemy się na poboczu i robimy zdjęcia przy – po raz pierwszy – widocznym jak na dłoni Cotopaxi, ostrzeżeni, że po południu pogoda się zmienia i pewnie już takich zdjęć ładnych się nie uda więcej zrobić. Jedziemy dalej, a droga z asfaltowej zmienia się w ubitą gruntówkę, nad którą non stop unosi się wielki tuman kurzu. Zaczął wiać wiatr, więc każdy krok czy przejazd dowolnego pojazdu powoduje, że wszystko na chwilę znika w mieszaninie piachu i kurzu. I my niby mamy po tym zjeżdżać na rowerze? A to nie, dzięki. My sobie pojedziemy autobusem, z którego będziemy obserwować jak dzielni rowerzyści, pozostali uczestnicy naszej wycieczki, jeden po drugim padają uduszeni piaskiem. Cotopaxi coraz bliżej, wreszcie dojeżdżamy do parkingu i wysiadamy. To tak się łatwo mówi, ale to co dzieje się po wyjściu z samochodu powoduje, że dwie uczestniczki wycieczki odziane w sandałki jedna, a w szmaciane buciki druga od razu postanawiają oglądać podejście z dołu. Wieje niewiarygodnie i jest jeszcze zimniej niż na Ilinizach, choć nie jest jeszcze wcale zbyt wysoko… Kierowca mówi, że mamy pecha, bo normalnie wieje sporo mniej i jest cieplej. Jak pech to pech. Wychodzimy i… znów czeka na nas piarg. On niby nie jest technicznie jakiś trudny, ale wieje tak, że na dwa kroki do góry spycha nas po tej pionowej wydmie o jeden w dół. Jakoś idziemy, ale powtarza się historia z Iliniz: z czasem jest coraz trudniej, a my co chwila siadamy na jakimś większym kamieniu, po czym po powstaniu wypatrujemy w obrębie kilkudziesięciu kroków kolejnego dużego kamienia i idziemy do niego, a potem… i tak dalej. Jest dziwnie: jak tylko siądziesz po chwili oddech się uspokaja i wszystko jest super. Kiedy jednak tylko podniesiesz nogę, okazuje się, że wysiłek z jakim się to wiąże jest zaskakująco duży. Wtaczamy się wreszcie do schroniska. Wieje koszmarnie, a w dole nic nie widać – dosłownie nic. Wszystko, poza kilkudziesięcioma najbliższymi metrami piargu zasłaniają chmury. Wypijamy herbatę, potem kolejną, ale nadal zziębnięci schodzimy do autobusu. W sumie i tak jest dobrze – ci którzy teraz wchodzą muszą trzymać się za ręce w grupach po 3-4 osoby, bo pojedynczych ludzi zwiewa w dół. Jakoś dochodzimy do autobusu i przejeżdżamy kawałek na miejsce, z którego odważni będą zjeżdżać na rowerach, W sumie to nie chodzi o odwagę - pytanie brzmi raczej: w jakim celu jechać 10 kilometrów w dół w sytuacji, kiedy głównie trzeba uważać żeby wiatr nie zwiał cię z drogi i koncentrować się na minimalizacji ilości połykanego z wiatrem piasku. Jeszcze 2 czy 3 osoby postanawiają sobie odpuścić jazdę na rowerze w dół, reszta zaś jedzie, a my za nimi na końcu w autobusie. To była najdłuższa podróż świata, ponieważ najwyraźniej jedna dziewczyna postanowiła po raz pierwszy w życiu wsiąść na rower właśnie pod Cotopaxi, a autobus jedzie za ostatnim rowerzystą… Po jakimś czasie się poddaje i dalej idzie już szybciej. Wreszcie dojeżdżamy do małego jeziorka, gdzie czekają już nasi rowerzyści z przewodnikiem, bierzemy ich na pokład i jedziemy do „Papugi”. Łza się w oku kręci, bo to ostatnia nasza wizyta w „Papudze”. Jemy lunch, żegnamy się z lamami, wszystkimi poznanymi tam pracującymi ludźmi, wrzucamy plecaki do autobusu i wracamy wraz z wycieczką do Quito, po drodze tankując autobusik za 1,70 dolara amerykańskiego. Koło 17.00 meldujemy się w dawno nie widzianym hostalu na ohydnym Mariscalu. Zastanawiamy się, dlaczego sympatyczny Amerykanin, który prowadzi antykwariat z książkami gdzie kupujemy coś do poczytania na drogę właśnie tam się osiedlił. Jest jeszcze wcześnie, więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy do starej części Quito. Nie nie – nie na koncert ani nie na zwiedzanie, bo jedno i drugie już odpękaliśmy. Koło tego teatru sprzedawali takie miłe, europejskie ciastka… Zjadamy, po czym postanawiamy się jeszcze udać na mały spacer. Po wczorajszej wycieczce do Mindo pogryzione nogi swędzą mnie okropnie, ale na szczęście w aptece sieci o wdzięcznej nazwie „zdrowa-zdrowa”, której sloganem czy raczej mini-hasłem reklamowym jest „SanaSana, colita de la trana” czyli „Zdrowa-zdrowa, ogonek żaby”, zaś logo – taka właśnie zielona żaba, kupujemy miejscowy balsam na ugryzienia. Balsam działa na tyle, że daje się przeżyć bez zadrapania się na śmierć. Wracamy do hostelu, pakujemy manatki i idziemy spać – po raz ostatni w Ekwadorze.

--------------------




kalarepa78
pią, 16 sie 2013 - 21:37
Dzień 20 – Teleferiqiem nad Quito i pożegnanie z Ekwadorem 28 lipca
Budzimy się jak zwykle rano, dokańczamy pakowanie, po czym idziemy na śniadanie. To niesamowite: jest jajecznica. Zjadamy, po czym próbujemy dopytać człowieka z hostalu od której godziny działa teleferico, czyli wyciąg, za pomocą którego można wyjechać na górę z której widać panoramę Quito na do widzenia. Nasz samolot odlatuje koło 16., więc jeszcze mamy trochę czasu. Człowiek oczywiście nie wie. Ale „chyba działa od 9.00 czy 9.30”. Wiedząc, że będziemy chcieli tam wyjechać, próbowaliśmy wiedzę o godzinach działania teleferico pozyskać już kilka razy od kilku różnych osób, za każdym razem dowiadując się czegoś innego. No to załóżmy, że działa od 9.00. Nie ma jeszcze ósmej, więc czasu multum. Da się do dolnej stacji dojść, a nie jechać taksówką? Bo opcję autobusu odrzucamy od razu – ich trasy są tak niejasne, że prędzej da się dojechać do miasta na koniec kraju niż w jakiekolwiek miejsce autobusem lokalnym… No pewnie, że się da! Chłopak z recepcji hostalu mówi, że to bardzo prosta droga, 20 minut – no może góra pół godzinki spacerkiem. Świetnie – o to chodziło. Nie bierzemy nawet plecaka, bo i po co, i zaopatrzeni tylko w portfel i aparat ruszamy. Idziemy tak sobie, idziemy. Kończy się prowadząca nas ulica Kolumba, potem mijamy jakiś park, potem idziemy przedłużeniem ulicy Kolumba i przedłużeniem przedłużenia…. Idziemy, idziemy, a stacji nie widać. Pytani na ulicy ludzie mówią, że owszem, kierunek obraliśmy słuszny, ale czemu nie taksówką albo nie autobusem? No bo tak! Jest więcej niż pewne, że na drodze ewolucji Ekwadorczycy za jakiś milion lat nie będą mieli nóg, bo nogi zupełnie nie są im potrzebne (chyba że kurze do jedzenia) – oni najmniejszy nawet kawałek pokonują taksówką lub w najgorszym razie autobusem czy samochodem, do czego zachęcają ceny benzyny. Wciąż idziemy. Po drodze kupujemy wodę, wypijamy i dalej idziemy. Przedmieścia do jakich dochodzimy są dużo spokojniejsze od centrum i przez to dużo bardziej sympatyczne, tyle że nas to już nie obchodzi: ciągle leziemy do cholernej góry, a to miało podobno być kilka kroków?! Przechodzimy pod jakimś tunelem – podobno to już miało być tu. Tak przynajmniej mówili ludzie na ulicy. Aha – jasne. Nic nie widać. Pytamy kierowcę stojącego autobusu gdzie jest dolna stacja wyciągu, na co dowiadujemy się, że on tam właśnie jedzie, bo to takie miejskie „wahadło” – serwis góra-dół. Jedziemy więc jeszcze wcale niemały kawałek… Pół godziny to może i owszem – w dół na rowerze, ale nikt mnie nie przekona, że w pół godziny się tam spokojnie wchodzi. Przez to wszystko zrobiło się już całkiem późno i wyciąg hula że hej. Kupujemy bilety, wsiadamy, wjeżdżamy – całkiem długo i wysoko. Widoki rzeczywiście cudne – Cotopaxi, Pichinche (obie) i całe Quito widać jak na dłoni, a małe nie jest – jakieś 3,5 miliona mieszkańców. Chwilę spacerujemy, robimy zdjęcia, po czym zjeżdżamy. Ale do hostelu – nie ma głupich – już iść nie będziemy. Wsiadamy w taksówkę i jedziemy – na oko z 10 minut. Bardzo to śmieszne że niby w górę z buta miałoby to zająć 20 minut… Idziemy na ostatni lunch do „Szalonej fasoli” obok naszego hostalu. Lekkie sałatki i owocowe soki w sam raz przed lotem, po czym wracamy i bierzemy manatki. W tamtą stronę mieliśmy dwa plecaki, teraz do tego doszły jeszcze dwie torby wypełnione miejscowymi produktami, głównie z Otavalo. Jak zwykle złapanie taksówki nie jest problemem. Jak zwykle taksówkarz uważa, że jest od nas sprytniejszy i chce o 5 dolców więcej niż typowa cena. Jak zwykle się dziwi, kiedy się okazuje, że my wiemy ile się powinno zapłacić, więc godzi się i jedziemy. Ruch niewielki, więc na lotnisku jesteśmy szybko. Jest piękna pogoda, świeci lekkie słońce, my zaś stajemy na końcu kilometrowej kolejki do check-inu. Każdy ma tu jakiś problem: główny jest taki, że zmiana terminala pociągnęła za sobą konieczność zapłacenia większych o jakieś 6 dolarów od głowy podatków w bilecie. Ludzie, którzy kupowali bilety dawniej niż my, muszą te kilka dolców dopłacać (my już byliśmy liczeni po nowemu). A może to ci, którzy kupowali bilety później? Logiki to w tym nie ma, a to bardzo irytuje odlatujących do Amsterdamu Europejczyków i kolejka rusza się bardzo powoli. Wreszcie udaje nam się odprawić, przejść kontrolę bezpieczeństwa podczas której pani pokazuje, że na butelce z repelentem jest znak że to łatwopalne, więc w ich super-bezpiecznych procedurach to nie przechodzi. Przechodzimy następnie kontrolę migracyjną, gdzie pan pyta w jakim celu byliśmy w Ekwadorze, a słysząc, że w turystycznym, każe wymienić miasta które widzieliśmy po drodze… Mijamy stanowisko, na którym miejscowi celnicy w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego rozkręcają głośniki, które jakiś facet przewoził w walizce, a robią to tak wprawnie, że zapewne własności akustyczne kolumn należą już do przeszłości, wreszcie dochodzimy do poczekalni przed bramką do samolotu. To już ostatnie chwile w Ekwadorze. No prawie, bo jak się okazuje, samolot leci przez Guayaquil i przechodzimy najdziwniejszy transfer w historii, bo to jest transfer bez transferu: musimy wysiąść z samolotu na lotnisku w Guayaquil tylko po to, żeby po godzinie wsiąść do tego samego samolotu i lecieć dalej. Lecimy więc do Amsterdamu. Samolot ma lekkie spóźnienie, więc ledwo zdążamy na przesiadkę do Warszawy, w biegu kupując chłopakom zapamiętane z pierwszego dnia gadżety z Miffi. Udało się. Nam tak, ale bagażom nie: plecaki przylatują z nami, a wzorzyste torby dopiero kilka godzin później przywozi nam do domu kurier.

*****************************************THE END*********************************************
[kto przebrnął, ten zalicza sobie jako dodatkową przeczytaną książkę, bo miało 42 strony icon_wink.gif]

Ten post edytował kalarepa78 pią, 16 sie 2013 - 21:38
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post pią, 16 sie 2013 - 21:37
Post #42

Dzień 20 – Teleferiqiem nad Quito i pożegnanie z Ekwadorem 28 lipca
Budzimy się jak zwykle rano, dokańczamy pakowanie, po czym idziemy na śniadanie. To niesamowite: jest jajecznica. Zjadamy, po czym próbujemy dopytać człowieka z hostalu od której godziny działa teleferico, czyli wyciąg, za pomocą którego można wyjechać na górę z której widać panoramę Quito na do widzenia. Nasz samolot odlatuje koło 16., więc jeszcze mamy trochę czasu. Człowiek oczywiście nie wie. Ale „chyba działa od 9.00 czy 9.30”. Wiedząc, że będziemy chcieli tam wyjechać, próbowaliśmy wiedzę o godzinach działania teleferico pozyskać już kilka razy od kilku różnych osób, za każdym razem dowiadując się czegoś innego. No to załóżmy, że działa od 9.00. Nie ma jeszcze ósmej, więc czasu multum. Da się do dolnej stacji dojść, a nie jechać taksówką? Bo opcję autobusu odrzucamy od razu – ich trasy są tak niejasne, że prędzej da się dojechać do miasta na koniec kraju niż w jakiekolwiek miejsce autobusem lokalnym… No pewnie, że się da! Chłopak z recepcji hostalu mówi, że to bardzo prosta droga, 20 minut – no może góra pół godzinki spacerkiem. Świetnie – o to chodziło. Nie bierzemy nawet plecaka, bo i po co, i zaopatrzeni tylko w portfel i aparat ruszamy. Idziemy tak sobie, idziemy. Kończy się prowadząca nas ulica Kolumba, potem mijamy jakiś park, potem idziemy przedłużeniem ulicy Kolumba i przedłużeniem przedłużenia…. Idziemy, idziemy, a stacji nie widać. Pytani na ulicy ludzie mówią, że owszem, kierunek obraliśmy słuszny, ale czemu nie taksówką albo nie autobusem? No bo tak! Jest więcej niż pewne, że na drodze ewolucji Ekwadorczycy za jakiś milion lat nie będą mieli nóg, bo nogi zupełnie nie są im potrzebne (chyba że kurze do jedzenia) – oni najmniejszy nawet kawałek pokonują taksówką lub w najgorszym razie autobusem czy samochodem, do czego zachęcają ceny benzyny. Wciąż idziemy. Po drodze kupujemy wodę, wypijamy i dalej idziemy. Przedmieścia do jakich dochodzimy są dużo spokojniejsze od centrum i przez to dużo bardziej sympatyczne, tyle że nas to już nie obchodzi: ciągle leziemy do cholernej góry, a to miało podobno być kilka kroków?! Przechodzimy pod jakimś tunelem – podobno to już miało być tu. Tak przynajmniej mówili ludzie na ulicy. Aha – jasne. Nic nie widać. Pytamy kierowcę stojącego autobusu gdzie jest dolna stacja wyciągu, na co dowiadujemy się, że on tam właśnie jedzie, bo to takie miejskie „wahadło” – serwis góra-dół. Jedziemy więc jeszcze wcale niemały kawałek… Pół godziny to może i owszem – w dół na rowerze, ale nikt mnie nie przekona, że w pół godziny się tam spokojnie wchodzi. Przez to wszystko zrobiło się już całkiem późno i wyciąg hula że hej. Kupujemy bilety, wsiadamy, wjeżdżamy – całkiem długo i wysoko. Widoki rzeczywiście cudne – Cotopaxi, Pichinche (obie) i całe Quito widać jak na dłoni, a małe nie jest – jakieś 3,5 miliona mieszkańców. Chwilę spacerujemy, robimy zdjęcia, po czym zjeżdżamy. Ale do hostelu – nie ma głupich – już iść nie będziemy. Wsiadamy w taksówkę i jedziemy – na oko z 10 minut. Bardzo to śmieszne że niby w górę z buta miałoby to zająć 20 minut… Idziemy na ostatni lunch do „Szalonej fasoli” obok naszego hostalu. Lekkie sałatki i owocowe soki w sam raz przed lotem, po czym wracamy i bierzemy manatki. W tamtą stronę mieliśmy dwa plecaki, teraz do tego doszły jeszcze dwie torby wypełnione miejscowymi produktami, głównie z Otavalo. Jak zwykle złapanie taksówki nie jest problemem. Jak zwykle taksówkarz uważa, że jest od nas sprytniejszy i chce o 5 dolców więcej niż typowa cena. Jak zwykle się dziwi, kiedy się okazuje, że my wiemy ile się powinno zapłacić, więc godzi się i jedziemy. Ruch niewielki, więc na lotnisku jesteśmy szybko. Jest piękna pogoda, świeci lekkie słońce, my zaś stajemy na końcu kilometrowej kolejki do check-inu. Każdy ma tu jakiś problem: główny jest taki, że zmiana terminala pociągnęła za sobą konieczność zapłacenia większych o jakieś 6 dolarów od głowy podatków w bilecie. Ludzie, którzy kupowali bilety dawniej niż my, muszą te kilka dolców dopłacać (my już byliśmy liczeni po nowemu). A może to ci, którzy kupowali bilety później? Logiki to w tym nie ma, a to bardzo irytuje odlatujących do Amsterdamu Europejczyków i kolejka rusza się bardzo powoli. Wreszcie udaje nam się odprawić, przejść kontrolę bezpieczeństwa podczas której pani pokazuje, że na butelce z repelentem jest znak że to łatwopalne, więc w ich super-bezpiecznych procedurach to nie przechodzi. Przechodzimy następnie kontrolę migracyjną, gdzie pan pyta w jakim celu byliśmy w Ekwadorze, a słysząc, że w turystycznym, każe wymienić miasta które widzieliśmy po drodze… Mijamy stanowisko, na którym miejscowi celnicy w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego rozkręcają głośniki, które jakiś facet przewoził w walizce, a robią to tak wprawnie, że zapewne własności akustyczne kolumn należą już do przeszłości, wreszcie dochodzimy do poczekalni przed bramką do samolotu. To już ostatnie chwile w Ekwadorze. No prawie, bo jak się okazuje, samolot leci przez Guayaquil i przechodzimy najdziwniejszy transfer w historii, bo to jest transfer bez transferu: musimy wysiąść z samolotu na lotnisku w Guayaquil tylko po to, żeby po godzinie wsiąść do tego samego samolotu i lecieć dalej. Lecimy więc do Amsterdamu. Samolot ma lekkie spóźnienie, więc ledwo zdążamy na przesiadkę do Warszawy, w biegu kupując chłopakom zapamiętane z pierwszego dnia gadżety z Miffi. Udało się. Nam tak, ale bagażom nie: plecaki przylatują z nami, a wzorzyste torby dopiero kilka godzin później przywozi nam do domu kurier.

*****************************************THE END*********************************************
[kto przebrnął, ten zalicza sobie jako dodatkową przeczytaną książkę, bo miało 42 strony icon_wink.gif]

--------------------




yellow
pią, 16 sie 2013 - 21:46
.. dziękuję - dobranoc:)
yellow


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,829
Dołączył: pon, 13 lut 06 - 20:04
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 4,916




post pią, 16 sie 2013 - 21:46
Post #43

.. dziękuję - dobranoc:)

--------------------
E. 2001
J. 2007


Najważniejsze by z prostych rzeczy nie tworzyć intelektualnych labiryntów
paulap
nie, 25 sie 2013 - 11:08
Przeczytałam wszystko. Od deski do deski. Tak jak Ci pisałam, powinniście prowadzić blog icon_smile.gif Świetnie się czyta. czekam na kolejną podróż!
paulap


Grupa: Administratorzy
Postów: 4,017
Dołączył: sob, 29 mar 03 - 15:37
Skąd: Kielce
Nr użytkownika: 213

GG:


post nie, 25 sie 2013 - 11:08
Post #44

Przeczytałam wszystko. Od deski do deski. Tak jak Ci pisałam, powinniście prowadzić blog icon_smile.gif Świetnie się czyta. czekam na kolejną podróż!

--------------------
bb
nie, 25 sie 2013 - 12:43
Bloga, bloga albo ksiazke przygodowo-podroznicza popelnic. Koniecznie.
bb


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 5,371
Dołączył: śro, 07 sty 04 - 12:54
Skąd: greckie gory
Nr użytkownika: 1,313

GG:


post nie, 25 sie 2013 - 12:43
Post #45

Bloga, bloga albo ksiazke przygodowo-podroznicza popelnic. Koniecznie.


--------------------
Sofia (2002) & Christina (2005) - moje greckie Slowianki
kalarepa78
pią, 30 sie 2013 - 11:02
Miło nam. I przepraszam za te literówki, dopiero teraz rzuciły mi się w oczy.
Na razie zrobiliśmy sobie cewe fotoksiążkę na domowy użytek icon_wink.gif Bb, fajnie, że Ci się podoba, ale przecież tego nikt nie wyda. Chyba nie mam Cię wśród znajomych na FB (jeśli mam i przeoczyłam, to przepraszam ,więc jak chcesz zobaczyć fotki, to odezwij się proszę na priv.
kalarepa78


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 2,706
Dołączył: pią, 28 sty 05 - 15:38
Skąd: Warszawa
Nr użytkownika: 2,598




post pią, 30 sie 2013 - 11:02
Post #46

Miło nam. I przepraszam za te literówki, dopiero teraz rzuciły mi się w oczy.
Na razie zrobiliśmy sobie cewe fotoksiążkę na domowy użytek icon_wink.gif Bb, fajnie, że Ci się podoba, ale przecież tego nikt nie wyda. Chyba nie mam Cię wśród znajomych na FB (jeśli mam i przeoczyłam, to przepraszam ,więc jak chcesz zobaczyć fotki, to odezwij się proszę na priv.

--------------------




bb
pią, 30 sie 2013 - 11:08
Dlaczego nie wyda? Dlaczego nie? Ilez mozna ogladac produkcji Beaty P. czy Martyny? Nawet mieszkajac z dala od empikow i innych s/marketow opedzic sie nie mozna 21.gif
Pisze PW.
bb


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 5,371
Dołączył: śro, 07 sty 04 - 12:54
Skąd: greckie gory
Nr użytkownika: 1,313

GG:


post pią, 30 sie 2013 - 11:08
Post #47

Dlaczego nie wyda? Dlaczego nie? Ilez mozna ogladac produkcji Beaty P. czy Martyny? Nawet mieszkajac z dala od empikow i innych s/marketow opedzic sie nie mozna 21.gif
Pisze PW.

--------------------
Sofia (2002) & Christina (2005) - moje greckie Slowianki
Paula.
wto, 03 wrz 2013 - 22:03
Wreszcie udało mi się skończyć, to znacz w końcu miałam na to czas, ale żałuję, że lektura już za mną i też przyłączam się do petycji o bloga!
Zdjęcia też super. Ale jakby tak były wplecione w opowieść to by dopiero było wrażenie 43.gif - czyli bloga prosimy icon_smile.gif
Paula.


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 5,290
Dołączył: śro, 28 lip 04 - 05:37
Skąd: miasto świętej Wieży
Nr użytkownika: 1,965




post wto, 03 wrz 2013 - 22:03
Post #48

Wreszcie udało mi się skończyć, to znacz w końcu miałam na to czas, ale żałuję, że lektura już za mną i też przyłączam się do petycji o bloga!
Zdjęcia też super. Ale jakby tak były wplecione w opowieść to by dopiero było wrażenie 43.gif - czyli bloga prosimy icon_smile.gif

--------------------
Paula
KM
czw, 07 lis 2013 - 21:22
Ja też jestem bardzo ciekawa zdjęć icon_smile.gif
KM


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 6,318
Dołączył: pią, 19 gru 03 - 22:54
Skąd: kraina muminków
Nr użytkownika: 1,277




post czw, 07 lis 2013 - 21:22
Post #49

Ja też jestem bardzo ciekawa zdjęć icon_smile.gif
gabriel10
sob, 04 sty 2014 - 11:29
Wspaniała relacja!
gabriel10


Grupa: U?ytkownicy
Postów: 5
Dołączył: sob, 04 sty 14 - 11:21
Nr użytkownika: 43,360




post sob, 04 sty 2014 - 11:29
Post #50

Wspaniała relacja!

--------------------
Pozycjonuj i wygrywaj, tak można opisać pozycjonowanie. Firmy pozycjonują strony i dbają o nie niebywale. Dobra jakość pozycjonowania https://www.ditum.org to na pewno podstawa, o czym trzeba pamiętać. Dzisiaj niejedna firma pozycjonuje solidnie i skutecznie.
> Ekwador i Galapagos, BEZ dzieci ;-)
Start new topic
Reply to this topic
3 Stron V  poprzednia 1 2 3
1 Użytkowników czyta ten temat (1 Gości i 0 Anonimowych użytkowników)
0 Zarejestrowanych:



Wersja Lo-Fi Aktualny czas: sob, 27 kwi 2024 - 14:12
lista postw tego wtku
© 2002 - 2018  ITS MEDIA, kontakt: redakcja@maluchy.pl   |  Reklama