Dzień 20 â Teleferiqiem nad Quito i pożegnanie z Ekwadorem 28 lipcaBudzimy się jak zwykle rano, dokańczamy pakowanie, po czym idziemy na śniadanie. To niesamowite: jest jajecznica. Zjadamy, po czym próbujemy dopytać człowieka z hostalu od której godziny działa teleferico, czyli wyciąg, za pomocą którego można wyjechać na górę z której widać panoramę Quito na do widzenia. Nasz samolot odlatuje koło 16., więc jeszcze mamy trochę czasu. Człowiek oczywiście nie wie. Ale âchyba działa od 9.00 czy 9.30â. Wiedząc, że będziemy chcieli tam wyjechać, próbowaliśmy wiedzę o godzinach działania teleferico pozyskać już kilka razy od kilku różnych osób, za każdym razem dowiadując się czegoś innego. No to załóżmy, że działa od 9.00. Nie ma jeszcze ósmej, więc czasu multum. Da się do dolnej stacji dojść, a nie jechać taksówką? Bo opcję autobusu odrzucamy od razu â ich trasy są tak niejasne, że prędzej da się dojechać do miasta na koniec kraju niż w jakiekolwiek miejsce autobusem lokalnym⌠No pewnie, że się da! Chłopak z recepcji hostalu mówi, że to bardzo prosta droga, 20 minut â no może góra pół godzinki spacerkiem. Świetnie â o to chodziło. Nie bierzemy nawet plecaka, bo i po co, i zaopatrzeni tylko w portfel i aparat ruszamy. Idziemy tak sobie, idziemy. Kończy się prowadząca nas ulica Kolumba, potem mijamy jakiś park, potem idziemy przedłużeniem ulicy Kolumba i przedłużeniem przedłużeniaâŚ. Idziemy, idziemy, a stacji nie widać. Pytani na ulicy ludzie mówią, że owszem, kierunek obraliśmy słuszny, ale czemu nie taksówką albo nie autobusem? No bo tak! Jest więcej niż pewne, że na drodze ewolucji Ekwadorczycy za jakiś milion lat nie będą mieli nóg, bo nogi zupełnie nie są im potrzebne (chyba że kurze do jedzenia) â oni najmniejszy nawet kawałek pokonują taksówką lub w najgorszym razie autobusem czy samochodem, do czego zachęcają ceny benzyny. Wciąż idziemy. Po drodze kupujemy wodę, wypijamy i dalej idziemy. Przedmieścia do jakich dochodzimy są dużo spokojniejsze od centrum i przez to dużo bardziej sympatyczne, tyle że nas to już nie obchodzi: ciągle leziemy do cholernej góry, a to miało podobno być kilka kroków?! Przechodzimy pod jakimś tunelem â podobno to już miało być tu. Tak przynajmniej mówili ludzie na ulicy. Aha â jasne. Nic nie widać. Pytamy kierowcę stojącego autobusu gdzie jest dolna stacja wyciągu, na co dowiadujemy się, że on tam właśnie jedzie, bo to takie miejskie âwahadłoâ â serwis góra-dół. Jedziemy więc jeszcze wcale niemały kawałek⌠Pół godziny to może i owszem â w dół na rowerze, ale nikt mnie nie przekona, że w pół godziny się tam spokojnie wchodzi. Przez to wszystko zrobiło się już całkiem późno i wyciąg hula że hej. Kupujemy bilety, wsiadamy, wjeżdżamy â całkiem długo i wysoko. Widoki rzeczywiście cudne â Cotopaxi, Pichinche (obie) i całe Quito widać jak na dłoni, a małe nie jest â jakieś 3,5 miliona mieszkańców. Chwilę spacerujemy, robimy zdjęcia, po czym zjeżdżamy. Ale do hostelu â nie ma głupich â już iść nie będziemy. Wsiadamy w taksówkę i jedziemy â na oko z 10 minut. Bardzo to śmieszne że niby w górę z buta miałoby to zająć 20 minut⌠Idziemy na ostatni lunch do âSzalonej fasoliâ obok naszego hostalu. Lekkie sałatki i owocowe soki w sam raz przed lotem, po czym wracamy i bierzemy manatki. W tamtą stronę mieliśmy dwa plecaki, teraz do tego doszły jeszcze dwie torby wypełnione miejscowymi produktami, głównie z Otavalo. Jak zwykle złapanie taksówki nie jest problemem. Jak zwykle taksówkarz uważa, że jest od nas sprytniejszy i chce o 5 dolców więcej niż typowa cena. Jak zwykle się dziwi, kiedy się okazuje, że my wiemy ile się powinno zapłacić, więc godzi się i jedziemy. Ruch niewielki, więc na lotnisku jesteśmy szybko. Jest piękna pogoda, świeci lekkie słońce, my zaś stajemy na końcu kilometrowej kolejki do check-inu. Każdy ma tu jakiś problem: główny jest taki, że zmiana terminala pociągnęła za sobą konieczność zapłacenia większych o jakieś 6 dolarów od głowy podatków w bilecie. Ludzie, którzy kupowali bilety dawniej niż my, muszą te kilka dolców dopłacać (my już byliśmy liczeni po nowemu). A może to ci, którzy kupowali bilety później? Logiki to w tym nie ma, a to bardzo irytuje odlatujących do Amsterdamu Europejczyków i kolejka rusza się bardzo powoli. Wreszcie udaje nam się odprawić, przejść kontrolę bezpieczeństwa podczas której pani pokazuje, że na butelce z repelentem jest znak że to łatwopalne, więc w ich super-bezpiecznych procedurach to nie przechodzi. Przechodzimy następnie kontrolę migracyjną, gdzie pan pyta w jakim celu byliśmy w Ekwadorze, a słysząc, że w turystycznym, każe wymienić miasta które widzieliśmy po drodze⌠Mijamy stanowisko, na którym miejscowi celnicy w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego rozkręcają głośniki, które jakiś facet przewoził w walizce, a robią to tak wprawnie, że zapewne własności akustyczne kolumn należą już do przeszłości, wreszcie dochodzimy do poczekalni przed bramką do samolotu. To już ostatnie chwile w Ekwadorze. No prawie, bo jak się okazuje, samolot leci przez Guayaquil i przechodzimy najdziwniejszy transfer w historii, bo to jest transfer bez transferu: musimy wysiąść z samolotu na lotnisku w Guayaquil tylko po to, żeby po godzinie wsiąść do tego samego samolotu i lecieć dalej. Lecimy więc do Amsterdamu. Samolot ma lekkie spóźnienie, więc ledwo zdążamy na przesiadkę do Warszawy, w biegu kupując chłopakom zapamiętane z pierwszego dnia gadżety z Miffi. Udało się. Nam tak, ale bagażom nie: plecaki przylatują z nami, a wzorzyste torby dopiero kilka godzin później przywozi nam do domu kurier.
*****************************************THE END*********************************************
[kto przebrnął, ten zalicza sobie jako dodatkową przeczytaną książkę, bo miało 42 strony
]
Ten post edytował kalarepa78 pią, 16 sie 2013 - 21:38