Znam dwie kobiety, które wzięły na swoje barki budowę domu. Jedna - bo mąż w ogóle był średnio zainteresowany budową
, druga - bo mąż jest obcokrajowcem i miałby problem w zwykłym porozumiewaniu się, że o jakichkolwiek negocjacjach czy załatwianiu czegokolwiek nie wspomnę...
Podziwiam obie. To naprawdę jest trudne, chociaż trzeba przyznać, wciąga.
U nas było tak, że oczywiście oboje zarabiamy na dom, mąż zajął się sprawami papierkowymi i takimi czysto technicznymi (stan surowy, instalacje, kotłownia - jego hobby, pasja i w ogóle
). Jasne, że o wszystkim mnie informował, wszelkie ważne decyzje podejmowaliśmy razem. A już wykańczanie - to wszystko wspólnie. Jeździliśmy po sklepach, wybieraliśmy, decydowaliśmy. Pewnie, że nie było łatwo. Nieraz żarliśmy się o byle pi... doły, ale zwykle dochodziłam do wniosku, że nie warto.
Nie warto walczyć ze sobą o drobiazgi, kiedy na włosku wisi całe małżeństwo. Tak, budowa domu to faktycznie wielki sprawdzian dla związku. Kto budował, ten wie.
Teraz cieszymy się, że ze wszystkim daliśmy radę, chociaż znajomi twierdzą, że to, co zrobiliśmy jest praktycznie niemożliwe.
Oboje pracujemy w dyżurach (na zmiany, również w nocy), mąż często wyjeżdżał w delegacje. W tzw. międzyczasie zmienił pracę, co się wiąże również z wyjazdami (tym razem szkolenie), na szczęście właśnie kończy. Przynajmniej od marca, po zmianie pracy nie miał ani jedego dnia urlopu. Oprócz tego on studiuje zaocznie, więc dwa weekendy w miesiącu ma zajęcia. "Po drodze" była I Komunia Natalii.
Nasz wymarzony dom wybudowaliśmy w... rok. Dało się.
Pewnie, że byliśmy zmęczeni, chwilami mieliśmy dość. Nie da się przejść przez budowę domu całkowicie bez problemów i stresów. No nie da się.
Ale udało nam się uporać się ze wszystkimi obowiązkami, a jednocześnie nie ucierpiały na tym dzieci, ani my sami.
I pewnie jeszcze dużo różnych sprawdzianów przed nami, ale jak pomyślę, jaką próbę mamy za sobą, to mi ciut lżej.