No właśnie... miałam nadzieję, że mi przejdzie, że to tylko chwilowy kryzys...Ale to trwa już dłuuugo, bardzo dlugo.
Bardzo ciężki mi się dzielić tym z Wami, ale wiem, że mnie zrozumiecie i doradzicie "od serca" a anonimem nie chcę być.
Własciwie "normalnie" było między nami przed ostatnią ciążą, czyli już prawie 2,5 roku temu
Później mój brak ochoty na zbliżenia tłumaczyłam różnymi dolegliwościami ciążowymi, a po urodzeniu Wikuli wiecie, jak to jest: karmienie na zmianę z opieką nad dzieckiem zabija ochotę na cokolwiek.
Ale mała coraz większa, a mój stosunek do męża nie zmienia się
Niestety, wogóle nie układa nam się najlepiej, oboje bardzo zapracowani, z masą kłopotów nie mamy czasu na spokojną rozmowę. Poza tym mój mąż jest wybuchowym człowiekiem , bardzo często podnosi głos, jest apodyktyczny. Nie daje mi dojść do słowa, a jak się już wykrzyczy, to ja nie mam chęci dalej z nim rozmawiać, krzyk absolutnie mnie blokuje.
Dlatego też w nocy, gdy próbuje się do mnie przytulać, ja wciąż przed oczami mam jego wykrzywioną krzykiem twarz i absolutnie nie potrafie tego obejść
Pamiętam też słowa, które ranią, choć dla niego są pewnie tylko uniesieniem w gniewie , dla mnie są ranami w sercu, które się nie zabliźniają. Nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego, nie potrafię zapomnieć...choć bardzo bym chciała.
Oczywiście przez te 2,5 roku dochodziło nie raz do zbliżeń, i choć nie raz fizycznie byłam zadowolona, to psychicznie czułam się fatalnie.
Wiem, że każdą odmową seksu robię mężowi krzywdę, on też znosi to bardzo żle, robi się jeszcze bardziej nerwowy, porywczy, więcej krzyczy. a im więcej krzyczy, tym bardziej ja zamykam się na niego.
Jak przerwać to obłędne koło????
Czy mam się zmuszć, by mąż był w efekcie milszy i lepszy dla nas??
Już i tak uważam, że zrobiłam krok "ku dobremu", bo zgodziłam się na antykoncepcję, ktorej nie lubię i łykam te obłędne tableteczki co wieczór.
Jest jescze jeden aspekt tej sprawy. Mamy z mężem zupełnie iny rytm dnia. Ja wstaję skoro świt rano do pracy, więc kładę się koło 23 spać. Mąż pracje popołudniami, zresztą jemu wystarcza niewielka ilość snu. Przychodzi do łóżka koło 3, 4 nad ranem cały "chętny", a ja cóz, jestem w najgłębszej fazie snu i gdy mnie obudzi zupełnie nie wiem, co się wokół mnie dzieje.. Niestety, moje tłumaczenia nie trafiaja do niego.
A ja tak bym chciała, by kiedyś po zgodnie przeżytym dniu pościelił łóżeczko sam i czekał w nim na mnie czyściutki i pachnący przy przygaszonym świetle i cicho grającej muzyce...
Czy to tak wiele?
Wtedy i ochota by się znalazła...
Co Wy o tym myślicie?