Po moim ostatnim poscie na PAZDZIERNIKU 2006, w czwartek wieczorem, 2 listopada, jak to pisalam, ze porzadki w domu, w biurze u meza zrobilam, nie mogac doczekac sie juz porodu - poszlam na dluuugi spacerek po miescie, prawie ze bieglam, a maz z tylu jeno na mnie krzyczal zebym uwazala, ale jednoczesnie smial sie pod nosem, ze juz mam dosc i tak sie zawzielam.
Wrocilismy do domku w koncu i po tych porzadkach, i spacerze postanowilam zrobic sobie kapiel w wannie. No i zrobilam, piekna, dluga i pachnaca. Pieknie sie wymylam, nogi wydepilowalam hihi i wogole sie upiekszylam ile dalo w tym stanie.
No i z wanny wyszlam i... po jakichs 10 minutach, a byla to godzina 22:40 poczulam pierwszy skurczyk. Po 7 minutach nastepny, mocniejszy. Mowie do meza ze sie chyba zaczelo, a on sie pyta, to czy moze poczekamy, zeby byly skurcze systematyczne, i ze moze przespalby sie. Oj, biedaczek chyba on tez juz nie wierzyl w moj porod, ze kiedykolwiek nastapi...
Usiadlam na kanapie, zeby sprawdzic czy nastepny skurcz tez pojawi sie niedlugo, patrzymy - JEST! znowu co 7 minut. No nic, dopakowalam co myslalam za stosowne (recznik malutki - po co??? hehe, husteczki higieniczne, aparat fotograficzny) i ruszylismy, z zamiarem powrotu jesli okaze sie, ze to na przyklad falszywy alarm. Tak wiec wystartowalismy rowno o 11stej w nocy, na stary czas rowno o polnocy, wiem, bo maz mial zegarek w samochodzie nieprzestawiony.
W drodze do szpitala skurcze byly coraz czestsze i silniejsze, co 5 minut. A droga byla daleka, na szczescie zdazylismy. Maz nie chcial mnie straszyc i mowil, ze nadal co 7 minut.
W szpitalu winda do ktorej wsiadlam o malo sie nie zablokowala, drzwi zamknely sie do polowy tylko, i ja w ostatniej chwili wyskoczylam z niej i
wsiadlam do drugiej.
Na pogotowiu musialam troche poczekac na korytazu, ale juz czulam mocne, no, coraz mocniejsze, bolesne skurcze. W koncu mnie przyjeli - otwarcie na 3 palce. Kazali zejsc na dol i zaczekac, az sie bardziej roztworzy, bo, ze to pierwsze dziecko to pewnie troche potrwa.
Tak wiec zeszlam na dol, do sali, w ktorej lezala dziewczyna z synkiem przy boczku. Bole byly juz tak wielkie, i nieznosne, praktycznie non stop.
Przebralam sie w koszule. Byla tam tez ze mna polozna. Poszlam do lazienki lamentujac, ze nie dam rady, ze bardzo mnie boli i ukleklam zeby
... Polozna mi mowi, zebym sie nie przejmowala, ze to normalne. Mowie do niej, ze chyba rodze, bo bol taki wielki, nie dawalam rady podniesc sie z kleczek, nie wiem jak doszlam do tej windy, zeby spowrotem na gore dojechac. Tam dali mnie juz na porodowke.
Roztwarcie w oka mgnieniu pelne!
Polozylam sie na lozku i zaczelam przec - jakies 5 przec podczas skurczow. Odstepow miedzy skurczami praktycznie nie bylo, no - bardzo krotkie. Staralam sie oddychac gleboko, tak jak nauczyli mnie na kursie, ale bylo to bardzo trudne, nastepne skurcze pojawialy sie tak szybko...
Polozna powiedziala zebym zeszla i sprobowala parc na takim stoleczku.
No i bylo o wiele lepiej, juz zaczelo widac glowke. Wrocilam na lozko i po jakichs trzech seriach skurczy - urodzil sie
Leonardo. Byla 1:37 w nocy.
Pobrano mi pepowine do banku krwi pepowienowej, maz ja odcial, potem mi powiedzial, ze byla... twarda, hihi, no chyba ze nie miekka.
Potem niestety duzo sie wykrwawilam, robili mi jakis masaze, uciski brzucha, macicy. No i zszywali na zywca - mam 5 szwow.
Na drugi dzien nie moglam wstac z lozka, bo za duzo mi krwi ubylo, bylam bardzo slaba. Dostalam rozniaste kroplowki, praktycznie caly dzien bylam do nich podlaczona, a jedna to nawet zbilam bo kazali mi isc zrobic siku, ze to wazne, bo jak nie to mi podlacza cewnik, no i sie zahwialam i bum: po kroplowce.
Tak wiec Leo urodzil sie 3 listopada, o 1:37 - dwie i pol godziny od mojego pierwszego skurczu. Wazyl 4040 kg, i mierzyl 57 cm.
No nic, bol nie z tej ziemi, odglosy wydalwalam niczym slonie albo niedzwiedzie na rykowisku i dlatego tak sie postaralam, zeby sie wszystko jak najszybciej skonczylo, bo nie dalabym rady dluzej zniesc tego bolu...
Ale jak tylko
Leo wyskoczyl (doslownie, bo to sie tak szybko stalo, po glowce szybcikiem cala reszta!
) to poczulam ogrooomna ulge, spokoj, szczescie... Bylam gotowa wstac z tego lozka i jechac do domu
ale czekalo mnie jeszcze zszywanie a najgorsze przyszlo na drugi dzien.
Podsumowujac - po tak dlugim czekaniu, wyczekiwaniu porod mialam wyjatkowo szybki i latwy. Bol bolem, odrazu poczulam te najmocniejsze skurcze, ale to tez ma swoje dobre strony - nie meczylam sie dlugo.
Glowa do gory dla wszystkich, ktore to dopiero czeka - nic co ludzkie nie jest nam obce!!!!