Cześć Dziewczyny!
Ja mogę podzielić się z Wami moimi doświadczeniami, bo miałam dwie laparoskopie. Nie mogę Was mocno pocieszyć, bo laparoskopia ani inseminacja nie daje żadnej pewności zajścia w ciążę, ale na pewno mogę dać nadzieję, bo mi się w końcu udało po 3,5 latach starań: dwóch laparoskopiach, 4 inseminacjach, w końcu zupełnie normalnie zaszłam sobie w ciążę jak gdyby nigdy nic.
Laparoskopia służy przede wszystkim obejrzeniu naszych narządów od środka i ewentualnemu naprawieniu jakichś nieprawidłowości: usunięcie torbieli, zbadanie drożności jajowodów i ew. ich udrożnieniu, usunięcie zrostów itd. Nie zawsze da się coś zrobić, tak aby naprawić sprawę. Nieraz naprawia się nas trochę, ale nie wpływa to na naszą płodność..
Inseminacja zaś musi być przeprowadzona tylko i wyłącznie gdy mamy pewność, że w środku mamy na 100% porządek i z niewiadomych przyczyn, albo z przyczyn złego nasienia wprowadzamy wyselekcjonowane plemniki do środka. Różnie lekarze szacują skuteczność tej metody, ale niestety jest ona mało skuteczna, gdyż daje 10-25% szans przy kilkukrotnym powtórzeniu zabiegu, z tym że nie ma medycznego uzasadnienia wykonywać ją więcej niż 4 góra 5 razy. Łatwo obliczyć, że jednorazowy zabieg to 2-7% szans na zapłodnienie. Jednak często jest to jedyna metoda wspomagania rozrodu poza in vitro, dlatego jest tak powszechnie stosowana. Jednak lekarze często wykonują zabieg ten dość bezmyślnie i być może dlatego skuteczność jest tak mała? Mówią, że zabieg inseminacji daje ok 30% szans, ale nie dopowiedzą, że nie przy jednorazowym podejściu, tylko po całym cyklu podejść i to tylko w sytuacji że u kobiety i faceta na 100% jest wszystko ok. Jednak przy zmniejszonej ilości żywych i ruchliwych plemników szanse od razu znacznie maleją. Często też wykonywana jest laparoskopia przy zaawansowanej endometriozie, gdzie nie wiadomo czy jajowody są do końca drożne, albo mimo drożności, czy nie ma gdzieś mikro zrostów albo ognisk zapalnych...
Opiszę po krótce swoje doświadczenia.
Po 1,5 roku motania się od lekarza do lekarza (generalnie nikt nas nie leczył, tylko pocieszał że staramy się zbyt krótko żeby podjąć leczenie, albo że jesteśmy zablokowani psychicznie i że po adopcji (albo wczasach) sami się odblokujemy i będziemy mieli gromadkę cudownych dzieci) trafiliśmy na takiego co zajął się naszym przypadkiem. Okazało się że mam endometriozę i torbiele i wykonali mi laparoskopię. Usunęli co trzeba i kazali w ciągu roku zajść w ciążę. Okazało się że mąż miał bardzo słabe plemniki i szanse na naturalne zajście są bliskie 2%. A więc inseminacja. Przeprowadziliśmy 4 bez efektu. Następnym krokiem było zaproponowanie in vitro.
Trafiliśmy do kliniki leczenia niepłodności, po zapoznaniu się z historią choroby, bez wykonywania żadnych innych badań zostaliśmy skierowani na in vitro od razu czyli już za parę dni.
Stwierdziliśmy że ten zabieg jeszcze zdążymy wykonać i poszliśmy do polecanego z kilku źródeł - podobno światowej sławy specjalisty. Naczekaliśmy się na wizytę u niego ok 2 m-cy, zapłaciliśmy słono za każdą wizytę. W rezultacie szanowny Pan Profesor skierował nas na różne badania, do różnych swoich ludzi w całej Polsce. Po pół roku zbierania materiału zapadła decyzja: robimy laparoskopię, w tej sytuacji in vitro ma tyle samo szans powodzenia co inseminacja i co naturalne sposoby, czyli bliskie zeru.
Poddałam się kolejnej laparoskopii, gdyż lekarz chciał się upewnić co w sprawie mojej endometriozy, czy nie ma ognisk zapalnych, wodniaków w jajowodach, czy jajowody są na 100% drożne itd. Równo rok po pierwszej miałam drugą laparoskopię. W międzyczasie mąż odzyskał siły witalne i parametry nasienia diametralnie się polepszyły, czyli wyniki były w normie. Oczywiście Pan Profesor sam nie miał zamiaru leczyć i mnie i męża (wszechwiedzący nie jest!) i skierował męża do pewnego androloga u którego miał podjąć ew. leczenie, jednak nie było takiej potrzeby, bo plemniki polepszyły się same. Zapadła więc decyzja: staramy się o dziecko przez pół roku, jak nie zajdziemy, to trzeba będzie pomyśleć o rocznej kuracji hormonalnej dla mnie.
Po tylu przejściach czuliśmy że jesteśmy w dobrych rękach. Tyle trwały te nasze starania, że naprawdę wyluzowaliśmy się i przestaliśmy na siłę starać się o dziecko. Zdaliśmy sobie sprawę, że być może sprawa przedłuży się o minimum 1,5 roku. Nie liczyłam dni płodnych, nie robiłam testów owulacyjnych. Stwierdziłam że czas na kolejny rozdział w moim życiu, że zmieniam pracę, idę do szkoły, zmieniam zawód. Że niezależnie od posiadania dzieci czy nie, moje życie trwa i nie polega na tylko na staraniu się o dzieci. Z dnia na dzień wyskoczyliśmy na początku roku do Zakopanego, gdyż później moje i męża plany zawodowe uniemożliwiały nam jakikolwiek wyjazd na urlop. Na wyjeździe nie było odpoczynku, jeździliśmy na nartach, chodziliśmy do bólu nóg, kolan i krzyża, wieczorem odprężaliśmy się dużymi kuflami piwa, grzanego wina, szampana, wcinaliśmy baraninkę itd. Wróciliśmy bardzo zmęczeni. Powrót do pracy nie dał mi odpoczynku, zmęczenie się nasilało, nie mogła się pozbierać po tym urlopie. I tak mi zostało na kilka miesięcy
W drugim trymestrze odzyskałam siły witalne, a teraz właśnie pakuję torbę do szpitala, bo za miesiąc będę rodzić
Życzę wszystkim pomyślnych starań, dużo cierpliwości i wiary w cuda, bo jednak i one się zdarzają!
Ten post edytował maagdat pią, 29 sie 2008 - 05:39