Nie mogę się otrząsnąć. Ciągle myślę, ciągle mam przed oczami twarz mojej sąsiadki/dobrej znajomej, którą szanowałam/lubiłam, z którą często rozmawiałam. Obie miałyśmy dzieci. Tematów nie brakowało. Często się spotykałyśmy, również dlatego, że ona pracowała w piekarni, gdzie ja prawie codziennie robiłam zakupy. Osoba wciąż uśmiechnięta, radząca sobie w życiu. Często służyła dobrą radą, chętna to pomocy...
Dziś jej już nie ma
.
Myślałam wcześniej, że była ciut starsza ode mnie, ale okazało się, że była ode mnie młodsza. Miała tylko 34 lata
.
15 lipca jechała z mężem, teściową i dwójką dzieci (a przynajmniej z jednym) do rodziny. Mieli wypadek. Potrącił ich tir. Nie wiem z czyjej winy. Ona i teściowa zginęły na miejscu. Mąż w ciężkim stanie. Syn ma jakieś problemy z kręgosłupem.
Trójka dzieci, którym w jednym momencie zawalił się świat. Najmłodsza chora na padaczkę. Druga babcia podobno się teraz nimi zajęła...
Sąsiadkę widziałam tydzień przed wypadkiem. Uśmiechniętą, żartującą...
Przepraszam, ulało mi się. Naprawdę nie mogę sobie z tym poradzić. W dodatku dziś jest jej pogrzeb.
Zawsze myślałam, że twardo stąpam po świecie. Teraz jednak, gdy mam wsiąść do samochodu - mam ją przed oczami. Jakieś chore lęki się odzywają. Funkcjonuję, bo muszę, ale nie jest lekko... Ja wiem, że ludzie odchodzą. Wiem, że czasem nagle. Ale w takim przypadku... gdy umiera osoba bliska, w dodatku w moim wieku... ciągle wydaje mi się, że to przecież równie dobrze mogłam być ja
.
Do wczoraj miałam jeszcze nadzieję, że to tylko jakieś dziwne plotki, że nie jest prawda... Wczoraj został powieszony nekrolog. Już nie mam złudzeń...
Ten post edytował A_KA czw, 26 lip 2012 - 13:21