Zmuszona wręcz siła przez rozwijający się w dziwną stronę wątek o patologicznej wielodzietności, sporządziłam naprędce historyjkę o jedzeniu.
Składa się ona z fragmentów 15 znanych powieści dziecięco-młodzieżowych. nie wmówicie mi, że nie czytałyście ich samym sobie w dzieciństwie albo własnym dzieciom.
Rozwiązaniem zagadki jest oczywiście lista cytowanych powieści wraz z podaniem autorów. Dla utrudnienia należy je podać w kolejności pojawiania się.
Osoba, która przyśle mi pierwsza mailem na adres berek@sadyba.elartnet.pl prawidłowe rozwiązanie, otrzyma ode mnie w nagrodę smakowita książkę
A oto piosęka, jak mawiał pan Rosiewicz:
Chłopcy „na własnym wikcie” przywożą ze sobą ze wsi worki kaszy, mąki i grochu, połcie słoniny oraz wielkie bochny chleba razowego. To wszystko oddają „pod rachunkiem” gospodyni, lub też trzymają we własnych, zamkniętych skrzyniach, wydzielając codziennie tyle tylko, ile potrzeba na śniadanie, obiad i wieczerzę.
O herbacie, kawie, kakao, czekoladzie i tym podobnych „babskich” wykwintach na zwykłej stancji nie słychać. Rano pija się tam żur – latem zimny, w zimie gorący; itermezza między obiadem i wieczerzą wypełnia się - razowcem.
Duży stół pod rozłożystą gruszą, jaka stoi na straży sadu, zastawiony jest obficie. Króluje na nim stary, miedziany samowar, wymagający jako paliwa drzewnego węgla, o jaki tutaj nietrudno. Salaterka miodu, druga – powideł z wiśni, ściągnęły zapachem kilka os, które akompaniują bzykaniem piosence samowara. Półmisek odgrzanych z obiadu naleśników z serem, masło, pieczywo, twarożek ze szczypiorkiem, a wszystko tak smakowicie ułożone na stole, że nie wiadomo, od czego zaczynać.
Biedny kot, ciężko chory na żołądek, nic innego nie mógł przełknąć, jak tylko trzydzieści pięć homarów w sosie pomidorowym oraz cztery porcje gęsich żołądeczków na sposób parmezański, a że przyprawa wydawała mu się niedostateczną, przeto zażądał trzykrotnie masła oraz tartego sera.
Lis byłby również bardzo chętnie spałaszował to i owo, ale ponieważ doktór zalecił mu ścisłą dietę, więc musiał się zadowolnić tylko zwyczajnym zającem na słodko, garnirowanym lekkim antrykotem z kapłona. Po zającu kazał przynieść potrawkę z kuropatwy, z bażanta, następnie sznycelek z królika, kotlecik z żaby, pieczeń z jaszczurki, a na deser winogrona muszkatułowe. Potem już nic więcej nie chciał jeść. Mówił, że ma taki wstręt do jedzenia, że już absolutnie niczego do ust wziąć nie może.
Zapalili prymus, ugotowali sobie kakao, ukrajali chleb, otworzyli puszkę owoców i zjedli mnóstwo czekoladowych herbatników. Potem otworzyli jeszcze jedną puszkę owoców i zjedli jeszcze po kawałku ciasta ze śliwkami.
- Kupiłem tez kilka puszek sardynek i parę butelek lemoniady – powiedział profesor – a ponieważ to jest uroczysta chwila, więc proponuję, żebyśmy zjedli sardynki i popili lemoniadą.
Uśmiechnęła się do niego chmurna dotąd posługująca panienka, a pokaźnie gruba pani, licząca właśnie bułki za bufetem, spojrzała na niego z tkliwą życzliwością, rozumując słusznie, że jeśli ten wspaniały młodzian nie zje za jednym zamachem wszystkich nagromadzonych w mleczarence produktów, w takim razie należy wątpić o wszystkim i przekląć złudne pozory. Piekła więc mięso z łosia, wędziła mięso z łosia, marynowała mięso z łosia, tak że na zmianę z pieczonymi kurami i baranimi udźcami mogło wystarczyć tego na całą zimę. On uradował jednakże jej zatroskaną i mleczną duszę: jadł tak potężnie, że nawet jak na malarza było to zdumiewające. Z bujną wymowa namawiał i dziewczynkę, aby „mlekiem zalała robaka”. Ze szczodrą rozrzutnością nakarmił w przerwie kundla, który spojrzał na niego z gorącym uznaniem i mrugnął wyraziście leniwym okiem.
Torebka znowu podskoczyła z lekka na stole. Widząc to, otworzył ją i wyjął:
1, 2. Obrusik i serwetę.
3. Cukierniczkę napełnioną najlepszym cukrem w kostkach.
4-11. Dwa widelce, dwie łyżeczki, dwa noże, szczypce do cukru, nożyk do masła, wszystko znaczone literą L.
12-14. Czajnik, filiżankę i spodek.
15. Dzbanuszek z doskonałą śmietanką.
16. Puszkę wyborowej herbaty.
17. Ogromny imbryk z kipiącą wodą.
18. Ładną ryneczkę z trzema jajami ugotowanymi na miękko.
19. Dziesięć deka masła deserowego.
20. Oraz bochenek razowego chleba.
Powiedzcie sami, czy nie dość tego było jak na pierwsze śniadanie?
Pierwsza kolacja, na którą złożyło się kilka poziomek, dwa listki rzeżuchy i parę łyków zimnej wody, była wprawdzie posilna, ale niezbyt smaczna. Jedli bez żadnej przyjemności. Czegoś tu brakowało: może kawałka biszkopta? A może filiżanki dobrej, gorącej herbaty?
Na szczęście wszakże, udało się nam. Miałyśmy na podwieczorek: jaja, razowy chleb z masłem i serem szwajcarskim i herbatę. Gość nasz pomógł nam smarować kromki i zjadł sam cztery.
Dzieci dostały od ogrodnika liść kapusty pełen agrestu, a od Helenki „dziko” przyrządzony podwieczorek. Agrest zjedli na poczekaniu, by się nie porozgniatał, a liść kapusty zamierzali podzielić między trzy krowy pasące się koło teatru.
Zdjęły pokrywki z rynek i półmisków i znalazły doskonałą, gorącą, smakowita zupę, która sama wystarczyłaby za posiłek, a ponadto kanapki, grzanki i bułeczki w dostatecznej ilości, aby obydwie mogły najeść się do syta. Kubeczek z umywalni posłużył za filiżankę do herbaty, tak zresztą wyśmienitej, że nie potrzeba było wyobrażać sobie, że jest czymkolwiek innym niż herbatą.
Nie będę opisywać obiadu, jaki się odbył na szczycie wieży. Możecie sami sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy trzeba krajać kurę i ozór scyzorykiem o jednym tylko ostrzu, i to ułamanym mniej więcej w połowie. Ale w końcu udało się. Niewygodnie także jest jeść palcami, bo to okropnie tłuści, a papierowe talerze to mają do siebie, że szybko się brudzą i wyglądają wstrętnie. ...
Jakżeż ten stół był ubrany! Co za misy malowane, jakie obrazki! Co za kielichy, majaczące jakby drogie kamienie! A te flasze w złocistych siatkach! A te pokrywy na półmiskach całe srebrne, wypukło wzorowane, jakby jakieś damasceńskie hełmy!
- Ach! – myślał sobie. – Już chyba i król na Wawelu nie siedzi przy sutszym stole.
Samo jedzenie mniej mu się podobało. Była wprawdzie i krucha zwierzyna, i drób dobrze karmiony, ale były też i niemieckie specjały, niezrozumiałe dla szczeropolskiego podniebienia: jakieś gruszki z kluskami, jakieś ziółka ze śledziem. Byłby wolał zrazy albo groch z kapustą; niewiele tez jadł, za to pił z przyjemnością to złote goldwasery, to wytrawne węgrzyny, to słodki alikant.
Pośpiesznie odzierał z piór upolowanego w południe gołębia. Wbił go na patyk jak na rożen i podsunął do ognia. Zaskwierczało i z gorzkim zapachem dymu zmieszał się drażniący podniebienie zapach zrumienionego mięsa. Nie, nie sposób wytrzymać tak długo! Wydobył z żaru na wpół upieczonego ptaka. Parząc sobie place i wargi, począł rwać zębami gorące, mocno przydymione mięso. Nigdy jeszcze żadna potrawa nie wydała mu się tak wyborna. Dotychczas tylko zaspokajał głód. Teraz, po raz pierwszy od wielu miesięcy, rozkoszował się smakiem jedzenia. Gdybyż jeszcze chociaż szczypta soli!
- Ach, więc i ty wpadłeś na ten sam pomysł – powiedziała. – Tu masz ogórki, a tu sucharki cynamonowe. Tamto to są korniszony, lepiej ich nie jedz, za ostre dla ciebie.
Natychmiast wziął słoik z korniszonami i zaczął jeść. Nie smakowały mu, ale jadł mimo to.
Smacznego