oddział dziecięcy w szpitalu w Kole
leżeliśmy tam przez kilka dni. Ordynator tego oddziału przychodził na wizytę sam: jakieś 20 min. później przychodziły dwie pielęgniarki z kartami dzieci, rozglądały się po sali i wychodziły.
Wizyta ordynatora polegała na tym, że wbiegał (dosłownie) na salę, od drzwi krzyczał, zeby rozbierać dzieciaki, szybko osłuchał każdego pacjenta i pędził dalej. Kiedy raz udało mi się dopaść go przy drzwiach sali, jak już miał z niej wyjść i zapytałam o stan mojego dziecka to w odpowiedzi usłyszałam, ze nie może nic w tej chwili stwierdzić, bo nie zapoznał się jeszcze z jego karta. I tak było przy każdej jego wizycie.
Inne lekarki... hmmm no cóż... może były bardziej skoncentrowane na tym, co robią, ale jesli chodzi o zorientowanie w sytuacji to też marniutkie. Pielęgniarki to porażka. Nie dość, ze nie można było od żadnej wyciągnąć, co tam małemu wstrzykuje to jeszcze urażone wielce, ze ktoś śmie je o cokolwiek pytać. Przy pobieraniu krwi Wiktorkowi - nie dość, że wyglądało to niczym rzeź, to jeszcze mi się "opiernicz" dostał, że "sykam" na widok tego, co one robią, ponieważ w ogóle nie powinno mnie tam ich zdaniem być.
Natomiast kiedy wyszliśmy na tzw. "przepustkę", czyli nie mieliśmy jeszcze wypisu ale nie leżeliśmy już na oddziale tylko dwa razy dziennie przyjeżdżaliśmy na zastrzyki i kroplówki - wówczas sytuacja przedstawiała się całkiem inaczej. Zarówno lekarki, jak i ordynator udzielali wyczerpujących informacji, Pan ordynator zawsze dokładnie osłuchał małego, pielęgniarki były nawet miłe (zdecydowana większość z nich)
i ogólne podejście do pacjenta było całkiem całkiem.
Co jeszcze moim zdaniem nie było właściwe to to, że rodzice z dziećmi przychodzącymi na zastrzyki i kroplówki (z przepustek) chodziły po całym oddziale, bo badania na początku oddziału, a kroplówki na samym koncu. Niby na oddziale panował zakaz odwiedzin, zeby nie wnosić bakterii i wirusów ale tak naprawde to nikt o to nie dbał.
--------------------