Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach, oddział chirurgii, grudzień 2001 roku
Byłam z Zuzką na planowanym zabiegu, który odbywał się w ramach tzw. chirurgii jednego dnia, więc w zasadzie nie był to pobyt w szpitalu, ale opiszę to na zasadzie porównania z leczeniem w tym samym szpitalu, tyle że na laryngologii.
Po przyjęciu do szpitala Zuza dostała łóżko, piżamę i wyraźny zakaz jedzenia. Przyszła do nas pani doktor, powiedziała, ile mniej więcej będzie trwał zabieg i wybudzanie. Potem Zuzka dostała ogłupiający syrop i mogliśmy ją odprowadzić do sali operacyjnej - tam razem z pielęgniarką zniknęła za wahadłowymi drzwiami. Była zupełnie spokojna i wyglądało, że jej wszystko jedno. Po wybudzeniu została przywieziona na oddział. Po godzinie czy dwóch przyszła pani dietetyk (!) i pozwoliła na wypicie herbaty (którą przyniosła). Po następnej godzinie bez sensacji żołądkowych pani przyniosła zupkę słoiczkową, którą mogliśmy dac Zuzi. Nie musiałam nikogo pytać, czy mogę podac jej coś do picia czy jedzenia - wszystkie informacje dostawałam na bieżąco.
Najważniejsze jednak jest to, że po jakimś czasie pani doktor, która operowała Zuzkę, przyszła na oddział i podchodziła do rodziców wszystkich dzieci, które tego dnia miały zabieg. Każdemu w skrócie opowiedziała, jak przebiegała operacja, odpowiedziała na ewentualne pytania i podała zalecenia (plus recepty). Zajęło jej to góra 10 minut na jednego pacjenta, a wszyscy byli zadowoleni - i ona, bo nikt jej pewnie potem nie zawracał głowy na korytarzu, i rodzice, bo wszystko od razu wiedzieli.
Skądinąd wiem, że takie podejście do pacjenta to nie jest reguła na tym oddziale - moja znajoma przez trzy tygodnie prosiła ordynatora o wypis ze szpitala, ale pan dr nie miał czasu.
Widać miałysmy z Zuzą szczęście, trafiając na dr O.
Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w Katowicach, oddział laryngologii, sierpień 2005
Byliśmy tam przez trzy dni na planowym zabiegu drenażu ucha.
Warunki, jak w całym szpitalu, niezłe: można spać na dostawce.
Pielęgniarki bardzo miłe z wyjątkiem oddziałowej - wszystko jej przeszkadzało i wszystkiego musiała się czepić. Na dzień dobry nakrzyczała na mnie, że nie mam obuwia zamiennego - a kiedy powiedziałam, że klapki, które mam na nogach, to jest właśnie moje obuwie zamienne,
kazała mi wyjąć sandały za torby i pokazać - bo mi nie wierzyła.
Poczułam się jak w szkole, słowo daję... Do matek mówiła per 'ty, mama' (np. "mama, gdzie masz buty?), co też mnie drażniło... Po prostu nie polubiłyśmy się z siostrą oddziałową, no.
Wojtek, podobnie jak Zuza kilka lat wcześniej, dostał cudny syropek, który jednak zadziałał jakoś marnie, bo pod salą operacyjną nie chciał mnie puścić i strasznie krzyczał.
Potem, ponieważ czekałam na anestezjologa, stałam pod tą salą i słuchałam jego rozpaczliwego płaczu i wołania "mama, mama, ja chcę do mamy" - co niestety nie wpłynęło dobrze na moje samopoczucie tego dnia...
Do dziś nie wiem, po co go wzięli na tą salę, skoro do operacji było jeszcze ileś czasu (ile dokładnie minęło od zabrania mi go do zabiegu - nie wiem, bo poszłam stamtąd jak najszybciej wychodząc z założenia, że i tak mu nie pomogę, jak sama zacznę beczeć).
Kiedy go przywieźli, miał straszną chrypkę - tego, że jest to skutek intubacji, dowiedziałam sie od pielęgniarek, bo żaden lekarz nie raczył mnie zaszczycić swoją obecnością. Żeby było śmieszniej, do dziś nie wiem, kto wykonywał zabieg.
Chyba naoglądałam się za dużo seriali amerykańskich, gdzie do pacjenta przychodzą lekarze i mówią: "Jestem pan X, będę pana operował, a to pan Y, będzie znieczulał".
Po zabiegu, kiedy już domyśliłam się, że nikt nie przyjdzie mnie poinformować, co dalej, postanowiłam sama się dowiedzieć. W związku z tym z Wojtkiem na rękach zapukałam do pokoju lekarskiego. Tam pani doktor "przyjęła" mnie, racząc obrócić głowę w moją stronę (reszta ciała została zwrócona w stronę koleżanki lekarki, z którą właśnie rozmawiała
). Nie zaproponowała krzesełka, no więc stałam z Wojtkiem w przeciągu w drzwiach, czując się jak intruz, który przerwał paniom jakieś ważne narady. Na moje pytania pani odpowiadała, to fakt, ale z jakimś takim wyraźnym zniecierpliwieniem (nie sądzę, żeby to była kwestia mojej nadinterpretacji, bo idąc tam jeszcze byłam bardzo pozytywnie nastawiona).
Ogólnie wszystkie lekarki, które tam spotkaliśmy, są bardzo miłe (zwłaszcza w sprzyjających okolicznościach
), ale niestety z informowaniem rodziców jest tam marnie. Wynika to pewnie z tego, że to taki szpital - moloch, więc pacjenci lecą taśmowo...
Chorzowskie Centrum Pediatrii i Onkologii, Chorzów, oddział neurologii, listopad 2005
Tu spędziłam z Zuzką trzy dni na badaniach. Miłe pielęgniarki, bardzo fajna pani ordynator i "nasza" pani doktor. Trzecia pani doktor taka sobie. Zuza miała rezonans w znieczuleniu ogólnym, pozwolono mi być z nią do samego położenia jej na stole - zasypiała praktycznie na moich rękach, co z pewnością oszczędziło jej stresu.
W porządku również było badanie EEG - o ile w GCZDiM w Katowicach pan technik denerwował się, że Zuzka nie zasnęła w ciągu 15 minut, o tyle tutaj mogła zasypiać i godzinę - nikt niczego nie poganiał. Panie robiące badanie zdawały sobie sprawę, że dziecko to nie maszyna i nie zaśnie na pstryknięcie palcami.
Aha, i w Chorzowie w czasie obchodu lekarki myły ręce przed podejściem do KAŻDEGO pacjenta.
W naszym przypadku trudno mówić o konieczności informowania o stanie zdrowia, bo w zasadzie poszłam do ordynator tylko odebrać wyniki. Ale kobieta, której córka leżała z nami na sali, kilkakrotnie była proszona do pani ordynator na rozmowę o stanie zdrowia dziecka. A ponieważ miała już sporo szpitalnych doświadczeń, była pozytywnie zaskoczona takim podejściem.
Tyle moich wywodów - jak zwykle wyszło mi przydługie, ale widać inaczej nie umiem.
W sumie wydaje mi się, że trzeba naprawdę niewiele, żeby i lekarze, i pacjenci byli zadowoleni. Przykład pozytywny to dr O., o której napisałam na samym początku. Poświęciła każdemu tylko kilka minut, a głowę dam, że potem miała już święty spokój. A i rodzice pacjentów nie czuli się jak banda rozhisteryzowanych intruzów.